czwartek, 26 grudnia 2013

Nowy początek


Każdy nowy dzień jest nowym początkiem. I Zazdrośnica wiedziała o tym, gdy otwierała oczy w tą środę, tak samo jak w poprzednią środę, w następną, i w każdy inny dzień tygodnia. Wstawała z łóżka wraz z chwilą, gdy do jej uszu dobiegała skrzypiąca melodia budzika. Miała płytki sen, a ten sen był jej przekleństwem, gdy po raz kolejny budziła się na dźwięk gałęzi uderzającej o płot za oknem.
Codziennie rano była niewyspana i tak też tej środy czuła, że chętnie zostałaby w łóżku jeszcze kilka godzin. Zazdrośnica jednak mimo wszystko wstawała, brała przygotowane na oparciu fotela ubrania i zakładała je na siebie. Było jej zimno w samej bieliźnie, więc jak najprędzej wciągnęła wełniany sweter i dżinsy. Tego wtorku akurat zapomniała o odkręceniu kaloryfera i w sypialni panował nieprzyjemny chłód. Powędrowała do kuchni, zjadła banana na śniadanie. Stamtąd poszła do łazienki, by w lustrze ujrzeć obcą sobie twarz. Zazdrośnica postrzegała samą siebie jako zamazany obraz kogoś, kim kiedyś była. Teraz z brakiem zaangażowania nakładała na twarz warstwę makijażu i rozczesywała gęste włosy. Robiła to codziennie, rutynowo, patrząc we własne odbicie i pytając go o czas i miejsce, i dlaczego wciąż jeszcze żyje. Zazdrośnica, oprócz swej oczywistej zazdrości w stosunku do każdego człowieka, bardzo nienawidziła swojego życia i chciała je zakończyć. Nigdy jednak nie udało jej się znaleźć wystarczającego powodu, aby popełnić samobójstwo, budziła się zatem codziennie, szykowała do wyjścia i jechała autobusem miejskim na uczelnię. Na zajęciach uśmiechała się i obiecywała, że przybędzie na pewno na imprezę u Krzyśka, a przecież wiedziała, że wcale nie uraczy znajomych swoją obecnością. Zazdrośnica zazdrościła swoim znajomym wszystkiego, co posiadali, więc nie chciała przebywać z nimi dłużej, niż to było konieczne.
Zazdrośnica zazdrościła ludziom wielu rzeczy - pięknym kobietom zazdrościła urodziwych rysów twarzy i krągłych kształtów, bogatym mężczyznom zazdrościła drogich samochodów i pięknych kobiet, które mogli nimi wozić. Zazdrościła ludziom dochodów, pasji, ambicji. Ale nade wszystko zazdrościła im tego, jacy byli wypełnieni chęcią działa. Zazdrościła im tego, jak bezmyślenie potrafili dążyć do wyznaczonych celów, pracować ciężko, aby je osiągnąć, bez chwili wahania wypełniając swe obowiązki, swoje życia. 
Życia Zazdrośnicy nie wypełniało zupełnie nic. Czasem płakała dlatego, że była taka pusta w środku i niczym niezainteresowana. Miała w domu Czarnego Kocura, którego czasem zapominała nakarmić, i nawet jemu zazdrościła niezależności i spokoju bytu. Według Zazdrośnicy cały świat był wypełniony stęchlizną i rozkładem, który dotykał w pierwszej kolejności tego, co piękne. Zazdrośnica dostrzegała piękno świata, ale nie lubiła go podziwiać, bo wiedziała, że wtedy ono szybko zniknie. Piękno mogło wyparować, ulotnić się niepostrzeżenie, jeśli Zazdrośnica już nacieszy nim oczy, a póki go nie znała - wtedy mogło równie dobrze w ogóle nie istnieć. 
Ktoś mógłby zarzucić Zazdrośnicy cynizm, ale ona wierzyła święcie w swoje racje. Nie miała planów, nie pragnęła tworzyć dla siebie nowych możliwości rozwoju. Zasadniczo to można stwierdzić, że Zazdrośnica chciała żyć jak roślina, nic nie czując i nie doznając, jedynie oddychając bezmyślnie. A jednak Zazdrośnica chciała odczuwać i chęć ta wiązała się z wielkim wahaniem i dylematem wypełniającym jej ociężały umysł, bo napływające emocje były właśnie tym, co zabijało Zazdrośnicę od środka każdego wieczoru. Myśli o przemijaniu sprawiały, że każdej nocy umierała wewnętrznie, aby rano znów się narodzić.
- Co teraz, kurwa mać? - pytała samą siebie, a Czarny Kocur śpiący na fotelu obok sterty rozciągniętych swetrów i spranych dżinsów wybudzał się ze swojego kociego snu i patrzył na nią zdezorientowany.
Kiedyś Zazdrośnica po przebudzeniu z przyzwyczajenia wyciągała rękę na drugą stronę łóżka, aż wreszcie musiała przywyknąć do pustki, jaka tam czekała. Każdego kolejnego dnia zadawała sobie pytanie, po co wstaje i dlaczego musi dalej to ciągnąć. I Zazdrośnica chętnie zakończyłaby swój marny żywot na jeden z wielu wymyślnych sposobów, które przychodziły jej do głowy, a jednak nie potrafiła wpaść na żaden sensowny powód, dla którego miałaby to uczynić.
I tym sposobem również tej środy Zazdrośnica przeżywała swoje życie po raz kolejny w taki sam sposób, przekonując się, że choć każdy dzień jest nowym początkiem, jego koniec jest zawsze taki sam - pusty, zamknięty pośród czterech milczących ścian małego mieszkania przy ulicy Batorego.

niedziela, 1 grudnia 2013

Zawsze wracam


Biegnę przed siebie. Zimny wiatr owiewa mi rozgrzane policzki, odsłoniętą szyję. Dyszę. Palący ból przeszywa moje łydki, ale nie mogę się zatrzymać. Patrzę tylko przed siebie, za mną nie ma już nic... tylko mrok przeszłości. Podjęłam decyzję, rzuciłam się pędem nieznaną mi drogą, byle dalej. Oddech zatrzymany w płucach wibruje gorącą kaskadą starych, zapomnianych słów, których nikt nigdy nie wypowiedział. W moich uszach dźwięczą znajome, odległe głosy, przed oczami suną obrazy snów o przeszłości, które widuję czasem, gdy uda mi się zapaść w upragniony sen. Przeszywający mnie ból odpędza sny, niszczy je, tnie na kawałki, rozpędza jak chmurę dymu. Moja przeszłość poległa, wygrałam tą walkę. Biała twarz usiana milionem bruzd, blizn, zadrapań, patrzy na mnie z cierpieniem. Unoszę dłoń, pragnąc dokonać czynu, który ujarzmi mój pozbawiony ideałów umysł, który zetnie nić łączącą mnie na zawsze z tą zbolałą duszą leżącą przede mną, bezbronną, dławiącą się własnymi przekleństwami. Unoszę dłoń, lecz po chwili pozwalam jej opaść obok mej ofiary, wypuszczając narzędzie zbrodni, które z brzękiem turla się po zimnej posadzce. Metaliczny dźwięk odbija się hukiem we wnętrzu mojej czaszki, a ofiara wysuwa kły w ponurym uśmiechu. Zalana krwią twarz udowodniła mi właśnie moją słabość.

Stoję pośrodku rozległego terenu porośniętego pachnącą słodko trawą. Osiadła na niej rosa łaskocze mnie w bose stopy. Stoję na grobem i patrzę w twarz najpiękniejszej istocie, której dotyku kiedykolwiek doświadczyłam. Jej oblicze przyprawia mnie o ciarki, wprawia w zachwyt i smutek jednocześnie, buduje i niszczy poprzez swą szlachetną obojętność. Jestem panią swojego losu, a jednak nad tym stworzeniem nie mam żadnej kontroli. Ono żyje we mnie, leżąc bez ruchu w tym płytkim grobie, którego wykopanie zawdzięczam sobie samej. Stoję i patrzę bez słów w oczy mej własnej przeszłości, ukazującej zakrwawione kły, gdy uśmiecha się tak niewinnie. Rany i blizny zniknęły, pozostała jedynie czysta, jasna materia przybierająca kształt lśniącej niebiańską bielą istoty. We włosy ma wplecione drobne kwiaty lilii. Padam na kolana i biorę w garść brudną, mokrą ziemię. Z nieba zaczyna płynąć deszcz, a krople snują szyderczą melodię na rozległej równinie cmentarzyska wspomnień. Obrzucam ją zimnym błotem, jęczę i czuję ból, i dostrzegam, że i ona wije się w konwulsjach. Istota żyjąca we mnie, która tylko przeze mnie może zostać zniszczona.

Teren jest gładki. Słyszę dobywające się z płytkiego grobu łkanie zakopanego żywcem stworzenia, żałosne łapanie powietrza do płuc wypełnionych pyłem. Wstaję i odchodzę, a mój krok zamienia się w bieg. I znów biegnę, a lodowaty wiatr owiewa mi rozgrzaną twarz i odsłoniętą szyję. Za plecami słyszę śmiech przeszywający mnie zimnem do szpiku kości. Ten śmiech należy do mojej duszy, którą odseparowałam od własnego ciała - temu zaś każę uciekać jak najdalej. I wiem, że ta rejterada nie ma sensu. Nie dostrzegam przed sobą żadnego celu. Na końcu tej drogi czeka tylko opuszczony cmentarz.
Wciąż uciekam, lecz zawsze będę wracać.

środa, 20 listopada 2013

Rozgrzeszenie



- Nigdy nie chciałam zostać sama, bez ciebie. I czułam, że ty jesteś gdzieś tam, związany ze mną niewidzialnym postumentem naszych wspólnych przeżyć. I że wiesz, że ja czekam i cię szukam, zupełnie nienatchniona do prowadzenia samodzielnego żywota. - Mówiła powoli, ściskając papierosa pomiędzy palcem wskazującym a środkowym. Powoli, leniwie ulatniał się z niego dym, mknął w górę, aby zawisnąć pod sufitem i rozpłynąć się w mroku ponurego, zimnego pokoju. Jej oddech zostawiał białe koła na szybie. Mówiła do niej, do tej szyby, jak gdyby ta mogła odpowiedzieć.
Oparł głowę bezwiednie na splecionych dłoniach. Chciał skulić się w sobie, zniknąć, rozpłynąć w chmurze pary i dymu papierosowego, który wypełniał pomieszczenie. Nienawidził tego miejsca, tego domu, całego tego miasta i wszystkich wspomnień, które się z nim wiązały. Te wspomniena nakazały mu opuścić miejsce, w którym się urodził i wychował, uciec jak najdalej, bez chwili wahania, bez chwili choćby krótkiego namysłu... zostawić za sobą wszystko, co posiadał, a także wszystko, w czego posiadaniu był on sam.
Jej oddech drgał na szybie. Osadzająca się w ten sposób para pojawiała się i zanikała miarowo, jednostajnie - lecz wiedział, że płacze. Płakała ze złości i bezsilności. Jego pojawienie się musiało zrodzić w niej frustrację, której nie potrafił sobie teraz wybaczyć, choć przecież z pełną premedytacją przejechał całe miasto, aby zaparkować w mroku nocy na podjeździe obok niewyremontowanego z zewnątrz bliźniaka i zapukać do drzwi. Już wtedy usłyszał tupot jej bosych stóp, gdy przemierzała puste pomieszczenia, aby sprawdzić, kto nawiedza ją o tak późnej porze. Gdy ujrzał jej twarz, nie wyrażała ona żadnych uczuć. Do tej pory nie mógł ich dostrzec - widziała je jedynie martwa w swym milczeniu szyba.
- Musiałaś mnie przecież zrozumieć - powiedział wreszcie, starannie ważąc słowa. Za wszelkę cenę postanowił nie pozwolić swym emocjom wziąć górę, a jednocześnie powstrzymywał się ze wszystkich sił, aby nie wstać i nie wykonać jakiegoś ruchu - wyjść i zostawić ją samą albo podejść i wziąć ją w objęcia. Wiedział, że na wykonanie tego drugiego nie ma i najprawdopodobniej już nigdy nie będzie miał przyzwolenia. Siedział więc chwilę w milczeniu, aby poukładać myśli, po czym kontynuował: - To miejsce nie należy do mnie... Ja nie należę tutaj - sprostował.
Stała prosto jak wcześniej, wpatrzona w ciemny krajobraz za oknem. Papieros żarzył się w jej dłoni, lecz nie dotykał już zmarzniętych warg. Włosy miała upięte w długiego, grubego warkocza, który wisiał bez ruchu zarzucony na plecy.
Wziął głęboki oddech.
- Chciałem, żebyś była szczęśliwa. - W momencie, gdy wypowiadał te słowa, zdał sobie sprawę, jak śmiesznie patetycznie i płytko one brzmią. A przecież za wszelką cenę nie chciał pozwolić, aby uznała, że nie traktuje jej poważnie. - Zawsze tylko tego dla ciebie pragnąłem. Byłaś obok i byłaś wspaniała, nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego towarzysza. Lecz wtedy ja... wtedy myślałem, że przecież nie możemy zostać już razem na zawsze. Że kiedyś któreś z nas będzie musiało odejść.
Powoli, z gracją, jakiej jeszcze nigdy u niej nie zaobswerwował, odwróciła się w jego stronę. W świetle ulicznych latarni dostrzegł zarys migocących, podłużnych plam na jej policzkach. Wpatrywała się w niego z góry, przysuwając papierosa do ust i zaciągając się nim. Wyraz jej oczu był pusty i zimny - nie przywykł do tego. Ale nie odpowiedziała mu.
- I to ja zdecydowałem się popełnić ten krok. Uwięziłaś mnie. Zniewoliłaś mnie swoją osobą i wszystkim tym, czym dla mnie byłaś. Ja chciałem po prostu być wolny.
- A teraz? - przerwała mu niemal w pół słowa. - Dlaczego teraz tutaj jesteś? Przychodzisz nieproszony w środku nocy po tak długiej nieobecności i czego oczekujesz?
- Chciałem się z tobą zobaczyć - mruknął przygaszony. - Chciałem odbudować to, co zniszczyłem. Wiem, to była moja wina. - Poczuł się rozgrzeszony poprzez samo przyznanie się do błędu. Wyraz jej twarzy nie zdawał się jednak potwierdzać, iż ona czuje to samo.
- Wiesz, że nigdy nie powinni byliśmy się spotkać? - zapytała po chwili milczenia.
Popatrzył na nią uważnie, niezdolny ukryć swej konsternacji.
- Nigdy nie było nam pisane być ze sobą, spać ze sobą, oddychać tym samym powietrzem. Nigdy nie powinnam była należeć do ciebie, a ty nigdy nie powinieneś być mój.
- Nigdy to duże słowo - odparł chłodno, czując, jak jego tętno przyspiesza.
- Nigdy nas definiuje. Nigdy oznacza przeszłość, która już się skończyła, i życie, które nie powinno mieć miejsca. Przychodzisz do mnie i przynosisz to życie, chociaż ja już dawno o nim zapomniałam. - Pomimo iż wyraźnie miała do niego żal, wciąż mówiła jednostajnym tonem, jak gdyby recytowała wiersz.
- Przepraszam, to... - zawahał się, a wtedy ona weszła mu w słowo.
- Tak, to twoja wina.


poniedziałek, 14 października 2013

Nieumieralnie

Widząc niewidoczne, czując niewyczuwalne, tkając wspomnienia z nici delikatnych jak babie lato wplątane we włosy. Tnąc nożem do papieru nadgarstki napoczętych minut, niedokończonych, odrzuconych, zabitych wysokoprocentowym alkoholem. Grając na organach wewnętrznych swego własnego smutku, śmiejąc się mu  w twarz najprawdziwszą miłością do idei istnienia, egzystencji bez nadziei.
Nadzieja, która pozwoliła wypłynąć na powierzchnię, teraz odeszła. Zrzucona jak ciężkie brzemię, jak ocean łez zamieniony w gazową chmurę, widoczną na odległym nieboskłonie. Niespełnione oczekiwania przestały znaczyć cokolwiek, przyszłe oczekiwania przestały istnieć, aby nie móc doczekać dogodnej i niespodziewanej chwili, aby zawieść. Bardziej żałujesz tych wszystkich słów, które nigdy nie padły, niż tych, które rzuciłeś na wiatr gdzieś dawno temu. Najbardziej bolesne pożegnania - to te niewypowiedziane i niewyjaśnione, a wszyscy, których kiedyś znałeś, teraz są ci obcy. Lecz już nawet o nich nie pamiętasz. Możesz ćpać, żeby widzieć niewidoczne i czuć niewyczuwalne, możesz stracić oddech, płuca, albo wyskoczyć z okna, aby poczuć realną swobodę. Możesz być kimkolwiek chcesz - wciąż wracać do kogoś, kim chciałeś być, zanim się poznaliśmy. Albo możesz zostać kimś zupełnie nowym i spełniać parametry swego własnego, lekkiego istnienia. Jesteś tym, co stworzyła twoja przeszłość, lecz od teraz ty decydujesz, dokąd zmierzasz.
I wciąż możesz tęsknić za tym, kim byłeś kiedyś, ale przyznaj - to już dawno przestało boleć.


niedziela, 8 września 2013

Żadnych krzyków w mojej głowie

Przeżyłam już każdy rodzaj samotności, zatraciłam się w poczuciu bezsilności - pożarły mnie one, przeżuły, łamiąc wszystkie moje kości i patrosząc wnętrzności, a na końcu wypluły i pozostawiły, abym mogła w resztkach tej bezsilnej samotności leżeć, ubolewać, łapczywie chwytać powietrze, które tak długo było dla mych płuc groźną trucizną. Powietrze oznaczało życie, życie oznaczało śmierć, a ja tkwiłam pomiędzy nimi, niezdolna choćby ustalić, gdzie znajduje się moje bezradne ciało, wyniszczone, puste i niezdolne do ruchu, jak zwłoki pozostawione w lesie na pastwę natury. Ból przywdziewał maski, coraz bardziej dezorientował mój zagubiony umysł, gdy leżałam tak w swej bezsilnej samotności, a ona była wszystkim, co posiadałam, prócz blaknących wspomnień wrytych w podświadomość. Długo pozwalałam swemu ciału nabrać sił, zregenerować się, choć czarne myśli wypełniały dziury w mojej skórze, usilnie nie pozwalając mięsu się zrosnąć, ranom zabliźnić. Mroczne demony opanowujące cały organizm - pozwoliłam im, aby stały się moimi wrogami, ponieważ nie mogłam obserwować bezczynnie, jak bezczeszczą to, co ze mnie pozostało. Ostatkiem sił pozwoliłam sobie na tę zbrodnię, na zabicie monstrualnej części mnie, choć wiedziałam, jak trudno będzie mi ją na nowo odbudować.
Ułamki mnie samej, które umarły, zastąpiłam nowymi, tak samo jak połamane kości zrosły się wreszcie, a zdarty naskórek znów pojawił się na swoim miejscu, jakbym nigdy nie doznała doświadczonych ran. Wspomnienie przejmującego, palącego bólu pozostanie w moim umyśle na zawsze, jednak z pełną świadomością zakończyłam jego istnienie.
Wstałam o własnych siłach i wciąż stoję. Już nigdy więcej nie pozwolę sobie upaść.

poniedziałek, 2 września 2013

Niezapomniane

I choć od miesięcy manipulowała swymi rozszalałymi zmysłami, aby siłą lub perswazją podporządkować je chęci opanowania własnego życia, one wciąż z rzadka wyrywały się jej spod kontroli, aby drgając panicznie ściągnąć ją na samo dno - w miejsce, z którego dawno wyszła. Szarpały rozpaczliwie jej serce, niegdyś podarte na strzępy, następnie posklejane nieumiejętnie przez nią samą. I chociaż naprawienie nadpsutego organu było najtrudniejszym i wymagającym najwięcej odwagi zadaniem, z jakim kiedykolwiek przyszło jej się zmierzyć, nie istniała nić, która mogłaby zszyć głębokie, ledwie zabliźnione rany, czasem się otwierające. I choć krew z nich wypływająca - niegdyś wrząca i dławiąca, pochłaniająca całe jej jestestwo w czarną otchłań - choć ta krew teraz była zaledwie kilkoma kroplami, z pozoru nieszkodliwymi, to jednak utracenie umiejętności radzenia sobie z obecnie niedoświadczanym bólem kosztowało ją odporność na natłok myśli i doświadczanie związanego z nim uczuć ze zdwojoną mocą.
Zmysły szarpały jej serce i ciągnęły ją w stronę obrzydliwie bolesnej, a także uroczo słodkiej przeszłości. Wtedy ucieczki przed wspomnieniami nie było. Zamykała je pod powiekami, przez krótką chwilę poddając się natarczywej nadziei, że będzie im jeszcze kiedyś dane ożyć.
Nie mogła zapomnieć, ponieważ za mocno pragnęła pamiętać.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

I chyba musimy zdać sobie z tego sprawę, że przeszłość już była i nie istnieje dalej

Ostatni raz widziałem Cię jesienią. A może to było jeszcze zeszłego lata...
Pamiętam, że miałaś włosy jasne, poprzetykane promieniami słońca, jak gdybyś cała należała do światła i jak gdyby ono wypływało z Ciebie, z Twojego wnętrza. Znałem wtedy Twoje wnętrze doskonale, może nawet lepiej niż własne. Kiedy patrzyli, to wtedy się uśmiechałaś, ukazując idealnie proste zęby, dla których miesiącami nosiłaś znienawidzony aparat ortodontyczny. Malowałaś rzęsy długo i starannie, narzekając, że zawsze są takie jasne i rzadkie. A ja dobrze wiedziałem, kiedy kupiłaś ten tusz, bo z każdą wiadomością przybiegałaś do mnie uradowana. I chociaż Twoje tusze powinienem jako mężczyzna mieć w głębokim poważaniu, ja słuchałem Cię uważnie - nieważne, o czym opowiadałaś. Jak kupiłaś sobie nowy tusz, to wtedy widziałem w Twoich oczach, że taka drobnostka naprawdę potrafiła Cię uszczęśliwić.
Nie lubiłem za to bardzo, kiedy przychodziłaś, siadałaś w kącie i godzinę musiałem pytać, co Cię tak dręczy. Nienawidziłem wszystkiego, co mogło zasiać smutek w Twoich oczach. Byłaś przecież osobną jednostką, zupełnie oddzielnym bytem - a mimo to ja chciałem płakać i niszczyć, gdy byłaś nieszczęśliwa. Łaskotałem Cię wtedy, opowiadałem Ci nieśmieszne żarty, a Ty zawsze to doceniałaś, chociaż dostrzegałaś, że nie umiałem Ci nic poradzić na Twoje smutki. Zanim mnie poprosiłaś, żebym Cię przytulił, to już byłaś w moich ramionach, bo wiedziałem, że to Cię uspokoi.
A potem odeszłaś niespodziewanie i - choć z początku nie byłem świadomy Twej ucieczki z mojego życia - wkrótce uczucie pustki i opuszczenia zaczęło nawiedzać mnie co noc. Tęskniłem za słońcem w Twoich włosach i Twoimi zielonymi oczami, nawet kiedy były smutne. Ale nie wróciłaś. Starałem się i próbowałem Cię przekonać, ale przestałem, gdy okazało się, że jest już za późno.

Bo wtedy spotkałem ją. Chyba wiosną tego roku.
Miała włosy trochę ciemniejsze, dłuższe. Oczy podobne do Twoich, ale nie tak mi bliskie i nie tak samo znajome. Cerę miała identyczną, trochę tylko była szczuplejsza. Cały czas się uśmiechała, prezentując idealny zgryz i czerwoną szminkę, która nadawała jej kokieterii i pewności siebie. Zdecydowanie była piękna, w szpilkach wydłużających nogi i z długimi rzęsami - choć nie wiedziałem, jakiego tuszu użyła. Ale jej uśmiech był nieprawdziwy. I uderzyła mnie świadomość, że już nigdy nie będzie mi dane dostrzec na tej twarzy smutku czy też prawdziwej radości. Ta kobieta nie należała do mnie, była mi obca i nie pragnąłem jej.

Poczułem się, jakbyś została uśmiercona. Gdybym teraz zadzwonił, to głos w słuchawce łatwo bym poznał, lecz nie należałby on do Ciebie. Dlatego nie dzwoniłem i już raczej nie zadzwonię. Nie mogę się już starać, nie mogę też płakać nad nieodwracalnym. Jesteśmy teraz osobnymi jednostkami, oddzielnymi bytami - jak gdyby nas razem nigdy nie było. Co noc nawiedzasz mnie w snach, lecz wiem, że jesteś tylko duchem mojej przeszłości - życia, które już przeminęło i które nic obecnie nie znaczy.

Ostatni raz widziałem Cię dawno temu. A może to było zeszłej nocy...

niedziela, 18 sierpnia 2013

***

Może nigdy nie byliśmy stworzeni do robienia rzeczy wielkich.
Świat umiera. Niszczy pojedyncze drobne istotki, zapatrzone w swe istnienie. Każdy gest, każdy oddech, każda myśl - są tak ulotne jak płatki róży rzucone w porywisty wir wiatru, pozbawione grawitacji, samotne i opuszczone, prędko zapomniane. One trwają wiecznie tylko przez kilka sekund, gdy śnimy, gdy trzymamy się za dłonie, a nasze twarze rozjaśniają najszczersze uśmiechy. Jesteśmy wieczni i chcemy trwać.
Lecz wieczność jest tylko pustą obietnicą. Wierzyliśmy w nią, dopóki nie uświadomiliśmy sobie, że jest zbyt piękna, aby mogła być prawdziwa.
Wszystko wokół jest autentyczne, namacalne i jedynie tymczasowe. Zapominamy o tym. Ciągniemy się przez nasze puste życia jak cienie pełnych energii istot, którymi winniśmy być. Jakby przed nami piętrzył się stos kolejnych dni, tak samo szarych i odessanych z emocji, gotowych na przyjęcie nowych wyzwań, ale także na rozczarowanie. Tych dni tak naprawdę może już nie być, a my wciąż uczucia, słowa, czyny - odkładamy je na następny dzień, następny tydzień, przyszły miesiąc czy rok. W końcu one tracą ważność, przestają istnieć - a my razem z nimi przestajemy być.
Jedynie wspomnienia zatrzymują wyobrażenie wieczności. Zatrzymują chwile, najwspanialsze bogactwo, jakiego doświadczamy. Choć czasem przychodzą nieproszone w środku nocy... Wspomnienia są wszystkim, co mamy.


środa, 7 sierpnia 2013

Poeci przeklęci

Sztuka nigdy nie powstaje ze szczęścia, nie idzie w parze ze spokojem czy normalnością.
Poeci to odessane z człowieczeństwa zjawy o płucach czarnych od dymu tytoniowego i uodpornione na smak czystej wódki, o niebo słodszego od posmaku uczuć, którymi wymiotują co wieczór. W mrocznych i pięknych w swej starości oraz rozkładzie kamienicach, w ciemnych, pustych mieszkaniach, Artyści siedzą przed słowami, pływają w nich i toną, aby w końcu się wynurzyć - wygrać choćby z literackim kunsztem, gdy przegrali własne życia. Siedząc tak bezsilnie, Artyści godzą się ze swoim losem, z nieumiejętnie poukładanymi sprawami, których nie da się już naprawić. Samotni i zmęczeni, tną naskórek kolejnymi zdaniami jak ostrymi żyletkami, wpychają je pod skórę i głębiej, jak gdyby mogły przeciąć aortę i odciąć dopływ krwi do rozszarpanego na strzępy serca, do zamroczonego bólem mózgu. Artyści poddają się autodestrukcji, gdyż wydaje im się to piękne. Gdy cierpią - wtedy istnieją. I nie chcą tego, tak naprawdę pragną ze wszystkich sił wyzdrowieć, wyjść na świeże powietrze, poczuć zapach prawdziwego życia... Lecz ich wnętrza są zbyt ciemne i zbyt puste, a umysły zlęknione i niemalże martwe - one pragną cierpieć. Podświadomość podpowiada, że cierpienie uszlachetnia. Zamiast krwi z rozciętych nadgarstków na papier kapią słowa, które będą trwać już wiecznie.
Sztuka nigdy nie powstaje ze szczęścia, jedynie ze smutku i bezsilności.

czwartek, 18 lipca 2013

Trudno jest spać, gdy się umiera

Dziś wieczorem piję piwo i przychodzą mi do głowy dziwne, niestworzone myśli. Wiedziałem, że będzie trudno, że czasem będzie pusto i bez sensu i że może kiedyś będę chciał umrzeć. Żal mnie ogarnia, gdy przypominam sobie tamte wieczory, gdy mogłem ściskać w swojej dłoni twoją dłoń i wiedzieć - być absolutnie pewnym - że gdy ten czas nadejdzie, ty będziesz kroczyła u mojego boku i prowadziła tam, gdzie wszystkie upiory mego umysłu odchodzą w zapomnienie, duszą swą tęsknotę w poczuciu bezpieczeństwa. Dziś siedzę w pustym domu, piję piwo, a ono jest gorzkie tak jak moja dusza, i nie przychodzi mi do głowy nic, i do mych drzwi nie puka już nikt, kto mógłby mi ciebie zastąpić. Byłaś moją otuchą, otchłanią bezdennej nadziei, twe serce trwało w mym sercu, a ja pasowałem w nim tak samo jak pasowałem niegdyś w swoim domu rodzinnym.
Zbierałem kiedyś siły, by móc wreszcie umrzeć, by cię opuścić i zabić, bo tylko koniec mego istnienia mógł oznaczać twój koniec. Lecz nigdy tego nie zrobiłem, choć już czułem w nozdrzach zapach krwi i siarki, gdy budziłem się z przyspieszonym tętnem i odkrywałem, że to ty jesteś powodem mych paranoicznych, samobójczych myśli. Stałaś obok i patrzyłaś na kolejne akty mojego życia z połączeniem rozkoszy oraz nieodpartego smutku, które zlewały się w jedno, aby wreszcie cię zniszczyć. I choć chciałem cię nienawidzić - och, ze wszystkich sił chciałem, byś w końcu upadła i poczuła ból tak silny i ogień tak gorący jak ten, który mnie trawił odkąd weszłaś w me życie ze swoim wdziękiem i stukotem drogich obcasów - choć bardzo chciałem byś cierpiała, to tak naprawdę chciałem tylko chcieć. Pragnąłem zupełnie podświadomie, abyś mogła odejść, zostawić me martwe ciało i rozpocząć nowe życie - beze mnie puste, lecz usłane różami, których ja nigdy nie umiałem ci darować. Wierzyłem, że twoje szczęście wyniknie z twojej pewności i jeśli zapragniesz mnie w swoim życiu, to wtedy pozwolisz, abym wiedział. Lecz ty nigdy nie byłaś odważna. Tyle razy czułem wilgoć, dotykając twego policzka, lecz nie patrzyłaś mi w twarz i ja nie pytałem.
Snuliśmy się po świecie razem, a jednak tak przeraźliwie samotni. I pomyślałby kto, że gdy odejdziesz, ja wciąż będę tutaj, tak samo sam, bezradny i smutny. Lecz teraz ciebie nie ma i nie ma także mnie. Więc piję piwo i kładę się do łóżka w towarzystwie swych paranoicznych myśli. Dobranoc.


czwartek, 11 lipca 2013

***

Budzą mnie ciepłe promienie słońca przebijające się przez szparę między roletą a parapetem. Patrzę w zamazany sufit, obserwuję go chwilę, przecierając oczy. Czuję twoją ciepłą dłoń na moim ramieniu. Obracam się na bok i dostrzegam ciebie. Zawsze tutaj byłeś i tutaj jest twoje miejsce. Śpisz spokojnie u mego boku, tak jak było nam to przykazane, zapisane w gwiazdach. Bajki opowiedziane przez sam los, które stały się odnośnikiem całej mojej egzystencji, jasnym punktem wydzielającym ciepłe światło, oświetlające wszystkie inne płaszczyzny tego szarego życia. Światło drgające na każdej ciemnej powierzchni miejsca, w którym utknęłam. Teraz to miejsce jest jasne, barwne i żywe, kiedy leżysz tak swobodnie koło mnie, a ja wiem, że zostaniemy tutaj już na zawsze.
Pstrykam cię w nos, abyś się obudził. Pewnie mnie za to nienawidzisz, ale przecież to już rano - nie mogę iść przez życie bez ciebie, bo mogłabym się zgubić. Mamroczesz coś pod nosem, po czym szybkim gestem przyciągasz mnie do siebie i zamykasz w swych objęciach. Słyszę twój miarowy oddech i czuję każde uderzenie twojego serca - to są bodźce, które teraz wyznaczają to, kim jestem. I nie jestem niczym więcej niż połączeniem naszych oddechów - lecz nie mam nic przeciwko. Bez ciebie nie istnieję, ale czy to ma znaczenie? Wierzę w to, że nie ma - tak mi powiedziało przeznaczenie zapisane w gwiazdach.
Jest ciepło, jest bezpiecznie. Nikt mnie już więcej nie skrzywdzi. Żadne potwory mego umysłu, złe wspomnienia, ponure wyobrażenia - one nie mają wstępu do naszej przytulnej kryjówki, którą zbudowaliśmy własnymi siłami na gruzach tego wszystkiego, co wcześniej się rozpadło. Cieszę się po prostu, że cię mam. Mogę zasnąć spokojnie.

***

Budzę się z zaschniętym gardłem i nie ma cię obok. Należysz tutaj, tutaj jest twoje miejsce - zaraz przyjdziesz, muszę tylko poczekać. Wtedy uderza mnie świadomość, że ciebie już nie ma, że już nie wrócisz i że nigdy więcej cię nie zobaczę. W tym najgorszym momencie moje żebra zamieniają się w drzazgi, przez chwilę nie mogę złapać oddechu. Lecz po sekundzie wszystko wraca do normy. Ciebie nie ma, ale ja wciąż istnieję.

sobota, 22 czerwca 2013

Marzenia przekreślone niewidzialną ręką

Tamtej nocy zapytałeś, jakie jest moje marzenie. Co mi przychodzi do głowy, gdy ktoś mnie o to pyta. A ja nie umiałam odpowiedzieć.
Później nie mogłam zasnąć, bo myślałam nad tym, gdzie się podziały moje marzenia. Mały marzyciel z wyobraźnią, zawsze chciał więcej osiągnąć, mocniej cieszyć się z własnego sukcesu - siedział we mnie przez tyle lat, a teraz odszedł, gdy byłam zbyt zajęta, aby to dostrzec.
Być może byłam tak bardzo pochłonięta rzeczywistością, że nie skupiałam się na czymś, co najprawdopodobniej nie nadejdzie. Pusty realizm, odrętwienie, znieczulica - niezauważalne, a tak silne. Nie umiem powiedzieć, czego pragnę - wolę się cieszyć, gdy to zdobędę. Lecz przecież wszystko, co zdobywam, jest tylko kolejną rzeczą, którą stracę.
Rysiek Riedel mówił, że jak człowiek nie marzy, to umiera, ale ja chyba nie mam marzeń. Zatraciły się, zagubiły gdzieś w przytłaczającej istocie codziennych realiów. Już nie naćpana marzeniami, a pijana teraźniejszością. Nie tracę jej z oczu i to kosztuje mnie charakter.
Przyszłość jest losowa, a nadzieja to chyba tylko ścieżka ku rozczarowaniu.

sobota, 15 czerwca 2013

Kochaj bliźniego swego bardziej niż siebie samego

Siedziała na leśnym punkcie widokowym, próbując przełknąć gorzki smak porażki. To tutaj umówili się pół godziny temu. Jego wciąż nie było, a minuty dłużyły się jak lata. W koronach drzew szeleściły liście poruszane przez wiewiórki lub ptaki, na błękitnym niebie samolot zarysował długą białą linię.
Minęło kolejne pół wieku, nim usłyszała dźwięk jakiegoś auta, wyraźnie przedzierającego się przez zarośla. Srebrna Toyota, rocznik dwa tysiące drugi, wyjawiła się spośród krzewów, pozwalając jej przez szybę ujrzeć jego twarz. Miał falujące ciemne włosy - znacznie dłuższe niż parę miesięcy wcześniej, oraz spory zarost, którego kiedyś pozbywał się regularnie. Zaparkował auto parę metrów od miejsca, gdzie przycupnęła na starym, zniszczonym murku, i wysiadł. Miał na sobie ciemną koszulkę i dżinsy. Uśmiechnął się promiennie i podszedł bliżej, lecz nie usiadł obok niej. Patrzył tak tylko z góry z tym wymuszonym uśmiechem, którego nie mogła odwzajemnić, choć bardzo tego chciała.
- To zawsze jest trudne - zaczął niespodziewanie.
- Co takiego? - zapytała, lekko zbita z tropu.
- Wracać i tłumaczyć, dlaczego się odeszło.
- Zawsze jest trudno po raz kolejny ci wybaczyć, żebyś za kilka miesięcy znów mógł mnie zostawić - odparowała.
- Ale ja ją kocham, zawsze ją kochałem. - Jego słowa mimowolnie wywołały w niej kolejno potworny ból, a później uczucie pustki. Rozchyliła delikatnie wargi i obdarzyła go uśmiechem.
- Wiem - odpowiedziała.
Usiadł obok niej i ujął jej dłoń.
- Przepraszam, znowu zjebałem. - Jego słowa były nieprawdziwe, wyuczone. I chociaż wierzyła w jego dobre intencje, nie potrafiła mu pomóc. Powrót do starego stanu rzeczy i odzyskanie uczuć, które po miesiącach wreszcie udało jej się zamknąć w pudełku na dnie szafy - to oznaczałby dla niej całkowitą destrukcję. Wyrwała dłoń z jego ciepłego i przyjaznego uścisku.
- Znów to słyszę, po raz, kurwa, kolejny - mruknęła.
- Wiem. Ja znowu cię zostawiłem, byłem kompletnie zaślepiony przez tą dziwkę - tłumaczył się.
- Przecież ją kochasz. - Popatrzyła mu w oczy, próbując odnaleźć zwątpienie w momencie, gdy odpowiadał:
- Kocham ją. - Nie dostrzegła nic prócz prawdy. - Ale to nie zmienia faktu, że jest dziwką.
Teraz to on się uśmiechnął, lecz na niej nie zrobiło to wrażenia. Na chwilę zapadła cisza. Nic nie rozumiał.
- Dlaczego to jest dla ciebie takie proste? - wydusiła z siebie.
- A nie jest?
Znów musiała spojrzeć mu prosto w twarz.
- Nie, nie jest. To wcale nie jest tak, że ludzie przychodzą, uszczęśliwiają cię, a potem odchodzą. I tobie zależy, a im nie, ale w końcu trzeba to przeboleć i żyć dalej. I znowu być szczęśliwym. - Wiedziała, że mówi nieskładnie, ale w oczach zaczęły jej wzbierać łzy. Popatrzył na nią pytająco, więc wyjaśniła: - Tak się nie da. Raz jak już się przejdzie przez coś takiego, to nigdy nie jest już się tą samą osobą.
- Więc kim teraz jesteś? - zapytał, a na jego twarzy odmalował się nieudolnie skrywany wyraz zaniepokojenia.
- Czasami się boję, że po prostu nigdy już nie będę umiała być szczęśliwa. Ale przecież nie można tak myśleć.
- Nie można - zaprzeczył gorliwie. - Każdy człowiek ma prawo do szczęścia i w końcu je odnajdzie.
- Absolutnie, zajebista prawda - rzuciła ironicznie. - Dlatego ja próbuję, naprawdę próbuję, a wtedy ty dzwonisz do mnie i prosisz o spotkanie. Ostatni raz cię, kurwa, widziałam w styczniu!
- Ale ja ciebie potrzebuję! - Podniósł ton, po czym westchnął i dodał, tym razem ciszej. - Byłaś mi taka bliska. Jak to było, że jedyna umiałaś mnie uratować, kiedy ja sam nie umiałem uratować siebie?
- Jesteś obrzydliwy. Niszczysz mnie, a potem jeszcze budzisz we mnie wyrzuty sumienia, że nie chcę ci na to pozwolić - warknęła. Rozum ostatkiem sił podpowiadał jej, że musi walczyć, że nie może teraz zburzyć tego, co udało jej się wybudować przez ostatnie pół roku. Ale tak naprawdę pragnęła jedynie dać mu się przytulić, uratować choć na chwilę, zburzyć wielki mur, który zbudowała dla ochrony przed innymi ludźmi.
- To nieprawda. Zależy mi na twoim szczęściu - mruknął, lecz jego argumenty zaczęły tracić na wartości.
- Wciąż czegoś tylko chcesz, nic mi nie dajesz, a ciągle bierzesz. Ja już nie mam nic, co mogłabym ci dać.
- Swoją obecność - wyszeptał, patrząc jej prosto w oczy.
Przez ułamek sekundy wpatrywała się w jego znajomą twarz, po czym pocałowała go delikatnie i podniosła się z miejsca.
- To nie ma sensu. Nie ma możliwości. Nie niszcz mnie już więcej, nie pozwalam ci.
Odwróciła się, aby odejść, a on zawołał za nią:
- Proszę cię, uratuj mnie jeszcze ten jeden raz.
Jego głos brzmiał tak żałośnie, gdy przyznawał się do porażki, ale ona wiedziała, że nie może się odwrócić.
- Tym razem muszę uratować samą siebie.

wtorek, 11 czerwca 2013

Puszka Pandory

To zaczyna się ze mną, w moim samotnym łóżku, pościeli pachnącej pobudzającymi wspomnienia zapachami, które powoli zanikają. W chłodnym oddechu nocnego powietrza na twarzy, w gwiazdach, które trwają bezsennie, dotrzymując mi towarzystwa. W zielonej herbacie, rozgrzewającej organizm, w kurzu osiadłym na grzbietach dawno nieruszanych książek. W lampce nocnej, zgaszonej dawno temu, w tych czterech ścianach, obserwujących każdy mój upadek - zimnych jednak i milczących. To zaczyna się tej bezsennej nocy, z każdą łzą wsiąkającą w poduszkę, z każdą myślą rozdzierającą moje wnętrze, z poczuciem braku celu tej podróży, braku możliwości - jak jesienne suche liście rozdeptane na chodniku. Tutaj się zaczyna i tutaj się kończy.

Nie ma nic więcej. Ludzie pojawiają się i znikają jak życiodajne krople deszczu wsiąkające w ziemię. Rozlane piwo w barze jest tylko cuchnącą nadzieją i zepsutymi obietnicami, skapującymi na brudną podłogę. Chmury sunące na niebie to marzenia ulatniające się jak dym z papierosa - nietrwałe i niepodporządkowane niczemu. Każda rozmowa, każdy gest, krzyk rozpaczy i płacz szczęścia - to tylko melodramat rozgrywający się na moich oczach. Cuchnące nadzieje, zepsute obietnice, niespełnione marzenia - tym razem nie należą do mnie. Wolne sumienie, czysta karta. Zapach farby akrylowej i pusty dźwięk własnego głosu, odbijający się od zimnych i milczących ścian.

Mój własny melodramat zaczyna się i kończy właśnie tutaj.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

"Na to nie ma rady - rzekł Kot. - Wszyscy tutaj jesteśmy szaleni."

Tego wieczoru nie mogę zasnąć. Nagła przypadłość, ból głowy... a może to właśnie migrena, której ataki powtarzają się regularnie od miesięcy? Nie jestem świadoma tego, co dzieje się z moim organizmem, ale wydaje mi się, że to coś złego.

Idę do kuchni przez ciemność, demony mojej wyobraźni przesuwają się po suficie w postaci cieni, lecz dzielnie stawiam im czoła. Chcę w to wierzyć, w swoją odwagę, ale może po prostu nie odróżniam odwagi od braku zainteresowania. Pustka, bezsilność. Jeśli potwory zza łóżka chcą mnie udusić we śnie, godzę się na to bez słowa - wciąż wbrew sobie bardziej przejmuję się mrocznymi istotami żyjącymi w moim umyśle. Sięgam po tabletkę przeciwbólową w nadziei, że te monstra nie są na nią uodpornione. Chowam lek do szuflady, lecz po chwili namysłu wyjmuję go z powrotem i łykam jeszcze jedną sztukę. Dopiero teraz nalewam wody do szklanki i, popijając powoli, patrzę w noc za oknem. Jest pusto i cicho, tak żałośnie zimno. Samotne drzewa kołyszą się na wietrze do wtóru delikatnego brzęczącego odgłosu lodówki.

Odstawiam szklankę i wracam do łóżka. Kładę głowę na poduszkę, która wydaje się tak potwornie niewygodna. Leżę i czekam, aż ból głowy minie. Słyszę pierwsze poćwierkiwania ptaków za oknem i głośny krzyk, dobiegający gdzieś z wnętrza mojej czaszki. Dzisiaj już chyba nie zasnę.








niedziela, 26 maja 2013

Nieopowiedziane historie

Drewniane pudełka pełne wspomnień.
Perfumy pachnące tak jak tamte nieprzespane noce.
Sukienki, które nosiłam tamtego lata.
Rozdrapane stare rany.
Kolaż dobrych chwil.
Jestem tylko samotnym rozbitkiem na wyspie zbudowanej z tego, co mogło być, powinno być, miało być - nigdy nie było i nigdy nie będzie.







środa, 22 maja 2013

Krwotok wewnętrzny


To może być jak rozdzierający ból, jak milion niewidzialnych ostrzy przebijających się przez skórę i wbijających w delikatne wnętrzności, strzępiących organy na kawałki. Krew tryska na wszystkie strony. Dopiero kiedy się otrząśniesz, kiedy szkarłatne osocze przestanie wydobywać się z twych ran - wtedy wstaniesz i posprzątasz.

To może być jak złamanie wewnętrzne, gdy kość kruszy się pod skórą, ale jej nie przebija. Pali żywym ogniem, tak rzeczywiście. Gdy zostajesz uderzony, na skórze kwitną siniaki... setki, tysiące, pokrywające całe twoje ciało. Bolesne myśli dławiące rzeczywistość. Nierealny ból, istniejący tylko w twojej głowie, gaszący twoje jestestwo w samej jego istocie. Nie widać go, nie da się go dotknąć, a jednak wydaje się tak prawdziwy, jakby palił gorącym ogniem całe twoje wnętrze. Zmienia cię i pulsuje. Cierpisz, gdy rana zostanie dotknięta.

Idź sobie, nie potrzebuję cię, wypierdalaj.
To jest jak krwotok wewnętrzny.








czwartek, 16 maja 2013

***


szare budynki, mroczne kamienice
zimne krople na twarzach
na parasolach
krzyk i cisza w jednej chwili
nic się nie zmieniło
głuchy telefon
stare piosenki
kawa rozlana
trzeba wziąć miotłę i pozamiatać
najlepiej wszystko pod dywan
wypełźnie i ukąsi
na pewno wieczorem
a w dzień ocieknie samotnością
bez dachu nad głową
na moście
stoję
zabierz mnie do siebie, rozbierz
wsadź do wanny i utop
będę w twoim domu
umierała

poniedziałek, 13 maja 2013

Zastrzyk


byłam tutaj już mnóstwo razy

zbieram zagubione pamiątki, guziki
rozsypany brokat i rozlany szampan
pachnące dymem włosy
uziemione, zakrzyczane, opuszczone
same kwitną
wspomnienia
wyjdź do niej, a ona nie słucha
wielka ściana, mur
oplecione nitką i tajemnicą
pełna rozkosz we krwi
wstrzyknięta w żyłę
siłą uwodzicielskie pieszczoty, zapomniane
odległe, upływające
elektrowstrząsy, jedna dawka
śmierć to
miłość w strzykawce

byłam tutaj już mnóstwo razy
i może to tobie było przeznaczone mnie uratować

Wielki talent do samozniszczenia


I teraz wiem, że pchaliśmy się sami na pożarcie lwom, z własnej woli. Kierując swym losem wpadaliśmy w wielki wir, aby pójść na dno jeden za drugim. Dopiero wtedy przychodził żal, nienawiść do nieodpartej ciekawości. Aby lecieć, trzeba skoczyć i zabić lęk przed upadkiem. Ale człowiek nigdy nie był tak skonstruowany, aby latać, więc musieliśmy w końcu pierdolnąć o chodnik; nawet pomimo przemożnej nadziei, że marzenia uskrzydlają. Te skrzydła leżą połamane w ciemnym kącie, zapomniane, obdarte z piór.
Teraz wiem, że to nasza wina. Gdybyśmy żyli jak normalni ludzie, to świat byłby prosty i płaski, zupełnie niepociągający, zupełnie zwyczajny, zabijający emocje, aby to one nie mogły zabijać. Bylibyśmy piękni i szczęśliwi, wierni swoim ideałom, podążający za otaczającymi nas nurtami. Ale my byliśmy zdesperowani, znudzeni, zmęczeni tą normalnością.
Teraz wiem, że nieświadomie jak dzieci daliśmy się ponieść w silny uścisk bezsilności, nie mając pojęcia, że ona boli tak bardzo. Brak kontroli, przygnębiająca pustka. Kolejny samotny wieczór, kolejna skończona paczka papierosów i kolejne cele, których nie uda się już zrealizować.
Teraz wiem, a może odnoszę tylko takie wrażenie, że gdybyśmy wtedy umieli na sekundę stać się swoją przyszłą wersją, porwaną na kawałki i zszytą niechlujnie cienką nicią, która lada moment może znów pęknąć - gdybyśmy znali tych zepsutych ludzi, którymi mieliśmy się stać, opamiętalibyśmy się w porę i dalej byli w jednym kawałku, piękni i szczęśliwi.








poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Nieus­tająca ko­nie­czność kompromisów


Kiedyś byliśmy dziećmi. Latami brnęliśmy ze swojej niewinności w świadomość, upstrzeni stereotypami. Na dziecięcych rowerkach, które później urosły, z zabawkami w dłoniach, które przemieniły się w laptopy. W okularach na nosie, które poplamione były pięknym światem. Ale te szkiełka wśród upokorzeń i niedomówień straciły na wartości. Wyblakły w piekących promieniach słońca, które przestało koić, aby móc palić na popiół to, co kochamy. I wszystkie schematy i wzory, i wpojone nam wartości - nagle zdaliśmy sobie sprawę, że one przestały obowiązywać.
Jesteśmy lepsi, piękniejsi w swojej tolerancji. Rozumiemy, że okoliczności, na które nie mamy wpływu, nie mogą nas definiować. To, na jaki ktoś decyduje się tryb życia, jakie popełnia wybory, z kim się przyjaźni i kocha - to są czynniki wpływające na charakter, kształtujące go, ale nie bezpośrednio go tworzące. W pewnym momencie musimy zrozumieć, że nie ma ideałów, że akceptacja jest jedyną drogą do zaznania choćby odrobiny szczęścia. Zaczynamy pojmować, że ludzi nie kocha się za to, że nie mają wad, a właśnie wbrew tym wadom. 
Latami uczymy się tolerować to, że jesteśmy tylko istotami ludzkimi, takimi samymi jak inni. Czasami upadamy, a w niektórych sprawach po prostu nie dane jest nam się powodzić. Nie wszystko działa, wbrew naszej woli - czasami cały świat popada w ruinę. To, czy i w jaki sposób wstajemy, aby go ponownie odbudować - to jest właśnie wyznacznik siły, która nas definiuje.
Nigdy już nie będziemy tak niewinni jak na starych fotografiach, ale życie to tylko prosty kompromis między adaptacyjną racjonalnością a głęboko zakorzenionymi pragnieniami.







środa, 10 kwietnia 2013

Wyśnione życie aniołów

Nie widziałem jej od pół roku. Ostatni raz zanim jeszcze poszła na studia do Irlandii. Poszliśmy wtedy nad rzekę, a ona spaliła dwa mentole i wciąż powtarzała, że się boi. Nie przyznałem jej tego, ale była odważna. Nawet ja nie wsiadłbym w samolot i nie poleciał do jakiegoś odległego, obcego świata bez znajomych twarzy, gdzie wszyscy mówią, jakby mieli gęby wypchane bułkami na parze. Patrzyłem na nią w niemym zachwycie i, choć znaliśmy się od podstawówki, w zachodzącym świetle i z ciemnymi włosami targanymi wiatrem po raz pierwszy wydała mi się kimś innym, kimś obcym, kogo tak naprawdę nigdy nie przejrzałem. Pomimo że była młodsza, przez krótką chwilę wydała mi się znacznie dojrzalsza niż ja, bardziej doświadczona, jakby czuła więcej niż przeciętny człowiek. I taka piękna w swojej niepewności i bezradności, stojąc na skraju przepaści, w którą musiała skoczyć, aby nauczyć się latać. Wiedziałem, że zasługuje na wyjazd do Irlandii, choć jakaś mała cząstka mojej duszy kazała mi złapać ją za rękę i nigdy już nie puścić, nie pozwolić odejść, błagać, żeby została. Ale wiedziałem, że ona musi uciec, bo w tym mieście była tylko samotnym więźniem, zamkniętym w klatce własnych emocji, zawsze tych samych i nużąco powtarzalnych.
Siedziałem w jej ulubionej kawiarni, sącząc gorące cappucino. Minuty mijały, a moje serce biło coraz szybciej. Oczekiwałem tej chwili od kiedy napisała do mnie wczoraj, zupełnie niespodziewanie. Zapomniałem już o niej, nie dzwoniłem, słyszałem tylko kilka razy plotki od nielicznych wspólnych znajomych.
Kiedy weszła, ogarnęła mnie dziwna emocja, której nie umiałbym określić. Mieszanka zaskoczenia i pewnego poczucia osamotnienia, którego dawno nie doświadczyłem. Może to dlatego, że ledwie ją poznałem. Wróciła do naturalnego koloru - promienie wiosennego słońca odbijały się w jasnych pasmach jej falujących włosów. Miała na sobie ubrania w stonowanych kolorach - top w kwiaty i dżinsowa koszula. Krzyż wytatuowany na udzie, wystający spod przydługich szortów. Zobaczyłem go i poczułem się opuszczony jak jeszcze nigdy w życiu. Zdjęła z nosa ciemne okulary i uśmiechnęła się promiennie, podchodząc do mojego stolika. Z lekkim opóźnieniem, próbując przetrawić jej nowy wizerunek, podniosłem się z miejsca i pochyliłem się, aby ja uścisnąć - miała płaskie, białe trampki, a nie urosła ani pół centymetra. Kiedy staliśmy tak naprzeciw siebie, wpatrując się w jej szare, głębokie oczy, zdałem sobie sprawę, że uśmiecham się równie szeroko jak ona.
- Cześć - powiedziałem.
- Witaj - odparła, przenosząc wzrok na krzesło naprzeciwko mojego.
Zajęła je z nieznaną mi do tej pory pewnością. Zawsze była jakaś taka zamknięta, niepewna każdego swojego ruchu, jakby wciąż chciała pytać o pozwolenie na wykonanie jakiejkolwiek czynności - lecz nigdy tego nie robiła.
- Wieki cię nie widziałem - wydusiłem z siebie.
Patrzyłem na jej twarz, lustrowałem każdą zmarszczkę, każdego piega, rzęsę na bladym policzku, wargi pociągnięte różowawym błyszczykiem. Szukałem śladów po mojej dawnej przyjaciółce, zaciągając się słodką, znajomą wonią Coco Chanel Mademoiselle, które nigdy do niej nie pasowało. Nawet jej się nie podobało, ale co roku dostawała pod choinkę buteleczkę od taty.
Zamówiła herbatę - nigdy nie przepadała za kawą i ten fakt utkwił mi w podświadomości, aby teraz po tylu miesiącach pojaśnieć niespodziewanie w moim umyśle. Kiedyś mieliśmy ze sobą tyle wspólnego, a teraz zupełnie nie poznawałem dziewczyny siedzącej przede mną.
- Co tam u ciebie? - zagadnąłem, starając się nadać swojemu tonowi nonszalancji, jakby nic się nie stało.
- Jakoś mi się życie ułożyło chyba - odpowiedziała, obdarzając mnie kolejnym promiennym uśmiechem.
- Jak studia?
- W porządku. Ciężko mi się było przestawić na wykłady po angielsku, ale w końcu się przyzwyczaiłam. Ludzie też są fajni, strasznie dużo ich ciągle poznaję.
- Ktoś szczególny? - Zapałałem nieopanowaną ciekawością. Z kim teraz umierasz, nieznajoma?
- W zasadzie to mieszkam ze Stephanie i Melissą, strasznie miłe dziewczyny - odparowała, wiedząc, że nie pytam o jej koleżanki. - Melissa genialnie gotuje, a ze Stephanie co piątek oglądamy francuskie filmy.
- Od kiedy lubisz francuskie kino?
- Od kiedy obejrzałam La vie rêvée des anges - odpowiedziała z idealnym akcentem, po czym odparła z lekko zawiedzionym uśmiechem. - To było w pierwszej klasie liceum.
Co z tego, że może moje zainteresowania i wartości życiowe przypadkiem ominęły szerokim łukiem jej gust filmowy? Ona też nie zapamiętała wszystkich moich upodobań i szczegółów, o której jej niegdyś opowiadałem - tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie spróbowała mojej kawy i nie zapytała, od kiedy słodzę jedną łyżeczkę zamiast trzech. Odparłem wymijająco, że zbyt duże ilości cukru są niezdrowe, nie uwzględniając w swej odpowiedzi natrętnej byłej, która tak długo robiła mi kawę z dodatkiem jedynie mleka, aż w końcu przywykłem.
Jednak zanim to nastąpiło, ona kontynuowała swoją opowieść po krótkiej chwili milczenia, a ja przyglądałem się jej wargom, wciąż wygiętym w idealny i odrobinę wymuszony uśmiech. Tak mi się zaczęło zdawać po dłużej chwili - że nie był do końca prawdziwy. Ale może po prostu nie chciałem, żeby była taka szczęśliwa beze mnie.
- W każdym razie Mel ma strasznie fajnego chłopaka i on praktycznie co tydzień ciąga nas po jakichś imprezach. Stephanie raczej siedzi w domu, ale my z Mel zawsze jesteśmy chętne. Wiesz, w ilu barach w Dublinie sprzedają polską wódkę? - Zachichotała, a ja wzruszyłem ramionami.
- Polska wódka w końcu jest najlepsza - mruknąłem.
Zamilkła na chwilę.
- A co tam u ciebie? - zapytała. - Jak nauka ci idzie?
- Tak jak zawsze - rzuciłem od niechcenia. Przy tej dzikiej imprezowiczce wolałem nie przyznawać, że na medycynie dopiero odkryłem, jakie mam braki w swojej wiedzy, i że wychodzenie co weekend raczej nie gwarantuje zaliczenia sesji, a raczej nawet w moim przypadku skreśla taką możliwość. - Sporo trzeba kuć, ale tutaj, w Krakowie, mamy się gdzie bawić. - Obdarzyłem ją najprawdziwszym uśmiechem, na jaki było mnie stać.
- Utrzymujesz jeszcze kontakty z naszymi starymi znajomymi?
- Tak - odparłem bez namysłu. - To znaczy, mieszkam z Wojtkiem. Resztę widuję czasami na mieście. Zdarzy się, że spotkam się z Baśką albo wyjdę z Michałem na piwo. Ale ekipa się rozpadła. Oli i Jacka nie widziałem od miesięcy, nie wiem, czy w ogóle tu przyjeżdżają z tej swojej Warszawy.
- Byłam u Oli koło Bożego Narodzenia, nie są już razem - mruknęła, biorąc łyk swojej herbaty.
Po kilkunastu minutach rozmowa wreszcie zamieniła się w zwyczajną, przyjacielską wymianę plotek i poznawanie na nowo wzajemnych przyzwyczajeń oraz nieznanych do tej pory historii. Moje serce przestało tłuc się panicznie w klatce piersiowej, pozwalając mi wreszcie odetchnąć. Zapytałem, czy nie ma ochoty wyjść - zgodziła się.
Było późne popołudnie i zaczynało wiać, ale odmówiła, kiedy zaproponowałem pożyczenie swojej bluzy. Wsiedliśmy do tramwaju i  pojechaliśmy aż nad Wisłę, gdzie wiatr dął znacznie silniej niż pomiędzy kamienicami. Usiedliśmy na jakichś schodach koło promenady. Dojrzałem, że na jej odsłoniętych nogach pojawiła się gęsia skórka.
- Chyba wszystko znowu jest okej - powiedziała niespodziewanie po chwili ciszy, podczas której nawet na sekundę nie poczułem się niekomfortowo.
- To dobrze? - rzuciłem niepewnie.
- Jasne - odparła. Oparła mi głowę na ramieniu, a ja bez wahania ją objąłem. Ogarniające mnie teraz uczucia nie miały nic wspólnego z tymi, które pojawiły się, gdy ona weszła do tej kawiarni, zaskakując mnie swoim wyglądem. Pomimo jasnych włosów i tatuażu na nodze była dalej tą samą osobą, którą znałem. Tak jak w jej obecności nie czułem się od dawna.
- To jest jak dom - mruknęła mi w ramię.
- Co? - zapytałem lekko zdezorientowany.
- Nie wiem. Ty, my - podniosła się i popatrzyła mi w oczy, uśmiechając się niepewnie. - Wiesz, do domu idziesz jak jest ci smutno, źle i samotnie, jak już nie masz ochoty nigdzie biec. W domu jest bezpiecznie.
- A Dublin nie jest twoim domem?
- Jasne, że nie. - Uśmiechnęła się szeroko, a ja odwzajemniłem jej reakcję.
- Nie chcesz dzisiaj spać u mnie? - Chyba nie chciałem się rozstawać. - Możemy zamówić pizzę i pooglądać te twoje głupie francuskie filmy.
- Obiecałam mamie, że wrócę. Rzadko mnie widuje - odpowiedziała spokojnie, opierając się z powrotem na moim ramieniu.
- Ja też - jęknąłem przesadnie teatralnym tonem.
- Więc zostańmy tu jeszcze przez chwilę.
Zbliżyła się do mnie, chcąc zgarnąć ode mnie jak najwięcej ciepła, które pomogłoby jej uchronić się przed zimnym wiatrem dmuchającym od strony rzeki. Było bezpiecznie tak jak nigdy.
- Tutaj jest dom - zgodziłem się.