poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Nieus­tająca ko­nie­czność kompromisów


Kiedyś byliśmy dziećmi. Latami brnęliśmy ze swojej niewinności w świadomość, upstrzeni stereotypami. Na dziecięcych rowerkach, które później urosły, z zabawkami w dłoniach, które przemieniły się w laptopy. W okularach na nosie, które poplamione były pięknym światem. Ale te szkiełka wśród upokorzeń i niedomówień straciły na wartości. Wyblakły w piekących promieniach słońca, które przestało koić, aby móc palić na popiół to, co kochamy. I wszystkie schematy i wzory, i wpojone nam wartości - nagle zdaliśmy sobie sprawę, że one przestały obowiązywać.
Jesteśmy lepsi, piękniejsi w swojej tolerancji. Rozumiemy, że okoliczności, na które nie mamy wpływu, nie mogą nas definiować. To, na jaki ktoś decyduje się tryb życia, jakie popełnia wybory, z kim się przyjaźni i kocha - to są czynniki wpływające na charakter, kształtujące go, ale nie bezpośrednio go tworzące. W pewnym momencie musimy zrozumieć, że nie ma ideałów, że akceptacja jest jedyną drogą do zaznania choćby odrobiny szczęścia. Zaczynamy pojmować, że ludzi nie kocha się za to, że nie mają wad, a właśnie wbrew tym wadom. 
Latami uczymy się tolerować to, że jesteśmy tylko istotami ludzkimi, takimi samymi jak inni. Czasami upadamy, a w niektórych sprawach po prostu nie dane jest nam się powodzić. Nie wszystko działa, wbrew naszej woli - czasami cały świat popada w ruinę. To, czy i w jaki sposób wstajemy, aby go ponownie odbudować - to jest właśnie wyznacznik siły, która nas definiuje.
Nigdy już nie będziemy tak niewinni jak na starych fotografiach, ale życie to tylko prosty kompromis między adaptacyjną racjonalnością a głęboko zakorzenionymi pragnieniami.







środa, 10 kwietnia 2013

Wyśnione życie aniołów

Nie widziałem jej od pół roku. Ostatni raz zanim jeszcze poszła na studia do Irlandii. Poszliśmy wtedy nad rzekę, a ona spaliła dwa mentole i wciąż powtarzała, że się boi. Nie przyznałem jej tego, ale była odważna. Nawet ja nie wsiadłbym w samolot i nie poleciał do jakiegoś odległego, obcego świata bez znajomych twarzy, gdzie wszyscy mówią, jakby mieli gęby wypchane bułkami na parze. Patrzyłem na nią w niemym zachwycie i, choć znaliśmy się od podstawówki, w zachodzącym świetle i z ciemnymi włosami targanymi wiatrem po raz pierwszy wydała mi się kimś innym, kimś obcym, kogo tak naprawdę nigdy nie przejrzałem. Pomimo że była młodsza, przez krótką chwilę wydała mi się znacznie dojrzalsza niż ja, bardziej doświadczona, jakby czuła więcej niż przeciętny człowiek. I taka piękna w swojej niepewności i bezradności, stojąc na skraju przepaści, w którą musiała skoczyć, aby nauczyć się latać. Wiedziałem, że zasługuje na wyjazd do Irlandii, choć jakaś mała cząstka mojej duszy kazała mi złapać ją za rękę i nigdy już nie puścić, nie pozwolić odejść, błagać, żeby została. Ale wiedziałem, że ona musi uciec, bo w tym mieście była tylko samotnym więźniem, zamkniętym w klatce własnych emocji, zawsze tych samych i nużąco powtarzalnych.
Siedziałem w jej ulubionej kawiarni, sącząc gorące cappucino. Minuty mijały, a moje serce biło coraz szybciej. Oczekiwałem tej chwili od kiedy napisała do mnie wczoraj, zupełnie niespodziewanie. Zapomniałem już o niej, nie dzwoniłem, słyszałem tylko kilka razy plotki od nielicznych wspólnych znajomych.
Kiedy weszła, ogarnęła mnie dziwna emocja, której nie umiałbym określić. Mieszanka zaskoczenia i pewnego poczucia osamotnienia, którego dawno nie doświadczyłem. Może to dlatego, że ledwie ją poznałem. Wróciła do naturalnego koloru - promienie wiosennego słońca odbijały się w jasnych pasmach jej falujących włosów. Miała na sobie ubrania w stonowanych kolorach - top w kwiaty i dżinsowa koszula. Krzyż wytatuowany na udzie, wystający spod przydługich szortów. Zobaczyłem go i poczułem się opuszczony jak jeszcze nigdy w życiu. Zdjęła z nosa ciemne okulary i uśmiechnęła się promiennie, podchodząc do mojego stolika. Z lekkim opóźnieniem, próbując przetrawić jej nowy wizerunek, podniosłem się z miejsca i pochyliłem się, aby ja uścisnąć - miała płaskie, białe trampki, a nie urosła ani pół centymetra. Kiedy staliśmy tak naprzeciw siebie, wpatrując się w jej szare, głębokie oczy, zdałem sobie sprawę, że uśmiecham się równie szeroko jak ona.
- Cześć - powiedziałem.
- Witaj - odparła, przenosząc wzrok na krzesło naprzeciwko mojego.
Zajęła je z nieznaną mi do tej pory pewnością. Zawsze była jakaś taka zamknięta, niepewna każdego swojego ruchu, jakby wciąż chciała pytać o pozwolenie na wykonanie jakiejkolwiek czynności - lecz nigdy tego nie robiła.
- Wieki cię nie widziałem - wydusiłem z siebie.
Patrzyłem na jej twarz, lustrowałem każdą zmarszczkę, każdego piega, rzęsę na bladym policzku, wargi pociągnięte różowawym błyszczykiem. Szukałem śladów po mojej dawnej przyjaciółce, zaciągając się słodką, znajomą wonią Coco Chanel Mademoiselle, które nigdy do niej nie pasowało. Nawet jej się nie podobało, ale co roku dostawała pod choinkę buteleczkę od taty.
Zamówiła herbatę - nigdy nie przepadała za kawą i ten fakt utkwił mi w podświadomości, aby teraz po tylu miesiącach pojaśnieć niespodziewanie w moim umyśle. Kiedyś mieliśmy ze sobą tyle wspólnego, a teraz zupełnie nie poznawałem dziewczyny siedzącej przede mną.
- Co tam u ciebie? - zagadnąłem, starając się nadać swojemu tonowi nonszalancji, jakby nic się nie stało.
- Jakoś mi się życie ułożyło chyba - odpowiedziała, obdarzając mnie kolejnym promiennym uśmiechem.
- Jak studia?
- W porządku. Ciężko mi się było przestawić na wykłady po angielsku, ale w końcu się przyzwyczaiłam. Ludzie też są fajni, strasznie dużo ich ciągle poznaję.
- Ktoś szczególny? - Zapałałem nieopanowaną ciekawością. Z kim teraz umierasz, nieznajoma?
- W zasadzie to mieszkam ze Stephanie i Melissą, strasznie miłe dziewczyny - odparowała, wiedząc, że nie pytam o jej koleżanki. - Melissa genialnie gotuje, a ze Stephanie co piątek oglądamy francuskie filmy.
- Od kiedy lubisz francuskie kino?
- Od kiedy obejrzałam La vie rêvée des anges - odpowiedziała z idealnym akcentem, po czym odparła z lekko zawiedzionym uśmiechem. - To było w pierwszej klasie liceum.
Co z tego, że może moje zainteresowania i wartości życiowe przypadkiem ominęły szerokim łukiem jej gust filmowy? Ona też nie zapamiętała wszystkich moich upodobań i szczegółów, o której jej niegdyś opowiadałem - tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie spróbowała mojej kawy i nie zapytała, od kiedy słodzę jedną łyżeczkę zamiast trzech. Odparłem wymijająco, że zbyt duże ilości cukru są niezdrowe, nie uwzględniając w swej odpowiedzi natrętnej byłej, która tak długo robiła mi kawę z dodatkiem jedynie mleka, aż w końcu przywykłem.
Jednak zanim to nastąpiło, ona kontynuowała swoją opowieść po krótkiej chwili milczenia, a ja przyglądałem się jej wargom, wciąż wygiętym w idealny i odrobinę wymuszony uśmiech. Tak mi się zaczęło zdawać po dłużej chwili - że nie był do końca prawdziwy. Ale może po prostu nie chciałem, żeby była taka szczęśliwa beze mnie.
- W każdym razie Mel ma strasznie fajnego chłopaka i on praktycznie co tydzień ciąga nas po jakichś imprezach. Stephanie raczej siedzi w domu, ale my z Mel zawsze jesteśmy chętne. Wiesz, w ilu barach w Dublinie sprzedają polską wódkę? - Zachichotała, a ja wzruszyłem ramionami.
- Polska wódka w końcu jest najlepsza - mruknąłem.
Zamilkła na chwilę.
- A co tam u ciebie? - zapytała. - Jak nauka ci idzie?
- Tak jak zawsze - rzuciłem od niechcenia. Przy tej dzikiej imprezowiczce wolałem nie przyznawać, że na medycynie dopiero odkryłem, jakie mam braki w swojej wiedzy, i że wychodzenie co weekend raczej nie gwarantuje zaliczenia sesji, a raczej nawet w moim przypadku skreśla taką możliwość. - Sporo trzeba kuć, ale tutaj, w Krakowie, mamy się gdzie bawić. - Obdarzyłem ją najprawdziwszym uśmiechem, na jaki było mnie stać.
- Utrzymujesz jeszcze kontakty z naszymi starymi znajomymi?
- Tak - odparłem bez namysłu. - To znaczy, mieszkam z Wojtkiem. Resztę widuję czasami na mieście. Zdarzy się, że spotkam się z Baśką albo wyjdę z Michałem na piwo. Ale ekipa się rozpadła. Oli i Jacka nie widziałem od miesięcy, nie wiem, czy w ogóle tu przyjeżdżają z tej swojej Warszawy.
- Byłam u Oli koło Bożego Narodzenia, nie są już razem - mruknęła, biorąc łyk swojej herbaty.
Po kilkunastu minutach rozmowa wreszcie zamieniła się w zwyczajną, przyjacielską wymianę plotek i poznawanie na nowo wzajemnych przyzwyczajeń oraz nieznanych do tej pory historii. Moje serce przestało tłuc się panicznie w klatce piersiowej, pozwalając mi wreszcie odetchnąć. Zapytałem, czy nie ma ochoty wyjść - zgodziła się.
Było późne popołudnie i zaczynało wiać, ale odmówiła, kiedy zaproponowałem pożyczenie swojej bluzy. Wsiedliśmy do tramwaju i  pojechaliśmy aż nad Wisłę, gdzie wiatr dął znacznie silniej niż pomiędzy kamienicami. Usiedliśmy na jakichś schodach koło promenady. Dojrzałem, że na jej odsłoniętych nogach pojawiła się gęsia skórka.
- Chyba wszystko znowu jest okej - powiedziała niespodziewanie po chwili ciszy, podczas której nawet na sekundę nie poczułem się niekomfortowo.
- To dobrze? - rzuciłem niepewnie.
- Jasne - odparła. Oparła mi głowę na ramieniu, a ja bez wahania ją objąłem. Ogarniające mnie teraz uczucia nie miały nic wspólnego z tymi, które pojawiły się, gdy ona weszła do tej kawiarni, zaskakując mnie swoim wyglądem. Pomimo jasnych włosów i tatuażu na nodze była dalej tą samą osobą, którą znałem. Tak jak w jej obecności nie czułem się od dawna.
- To jest jak dom - mruknęła mi w ramię.
- Co? - zapytałem lekko zdezorientowany.
- Nie wiem. Ty, my - podniosła się i popatrzyła mi w oczy, uśmiechając się niepewnie. - Wiesz, do domu idziesz jak jest ci smutno, źle i samotnie, jak już nie masz ochoty nigdzie biec. W domu jest bezpiecznie.
- A Dublin nie jest twoim domem?
- Jasne, że nie. - Uśmiechnęła się szeroko, a ja odwzajemniłem jej reakcję.
- Nie chcesz dzisiaj spać u mnie? - Chyba nie chciałem się rozstawać. - Możemy zamówić pizzę i pooglądać te twoje głupie francuskie filmy.
- Obiecałam mamie, że wrócę. Rzadko mnie widuje - odpowiedziała spokojnie, opierając się z powrotem na moim ramieniu.
- Ja też - jęknąłem przesadnie teatralnym tonem.
- Więc zostańmy tu jeszcze przez chwilę.
Zbliżyła się do mnie, chcąc zgarnąć ode mnie jak najwięcej ciepła, które pomogłoby jej uchronić się przed zimnym wiatrem dmuchającym od strony rzeki. Było bezpiecznie tak jak nigdy.
- Tutaj jest dom - zgodziłem się.










poniedziałek, 1 kwietnia 2013

W poszukiwaniu szklanych domów


Dzwoni budzik, ta sama przypadkowa melodia od lat przyprawiająca cię o mdłości. Sięgasz po telefon, wyłączasz naprzykrzający się dźwięk i osuwasz się z powrotem w błogi sen.

Wstajesz. Na dworze jest ponuro, pewnie znowu pada śnieg lub deszcz, to nie ma znaczenia.

W kuchni jesz na śniadanie jajecznicę i pijesz ciepłą herbatę, gawędząc z mamą o zupełnie nieistotnych szczegółach, o jej wczorajszych zakupach, o poniedziałkowym sprawdzianie, o ciąży nieletniej sąsiadki.

Idziesz do sklepu, mijasz parę znajomych twarzy. Ludzie są tacy szarzy, zwyczajni, patrzą w ziemię, zupełnie tak samo jak ty, gdy opatulasz się szczelniej płaszczem i biegniesz do domu.

Może sprzątasz, gotujesz obiad albo tylko siedzisz bezczynnie, wlepiając wzrok w ekran komputera. Tak zlatuje ci dzień.

Włączasz telewizor i oglądasz jakiś film - przenosisz się w odległe miejsca, żyjesz życiem kogoś, kto nigdy nie istniał, ale jest ciekawszy niż ty sam.

Dostajesz telefon i wychodzisz do baru albo na jakąś domówkę. Pijesz z kolegami wódkę aż cały świat zaczyna wirować. Palisz papierosa za papierosem i nie wiesz już, po co tutaj jesteś i dlaczego tkwisz pośród tych ludzi, ale znasz ich i oni muszą ci wystarczyć.

Żyjesz tak jak każdy inny człowiek, wleczesz się przez życie, łapiąc garściami szczęśliwe momenty i wyłączając swoje potrzeby na okres samotności. Niektórzy twierdzą, że chwile samotności są potrzebne i konieczne jest chwytanie się ich z całych sił, bo bez nich nie jesteś w stanie poznać samego siebie i zapanować nad własną zbuntowaną duszą. Ale czasem po spojrzeniu w lustro może najść cię odraza, jakaś swoista nienawiść do własnego odbicia. Na ułamek sekundy przez umysł przebiega jedna myśl, że może ta osoba przed tobą nie jest tym, kim chciałbyś być, i że egzystowanie jako ten ktoś nie stwarza już żadnych możliwości zrealizowania jakichkolwiek celów.
Czujesz się pusty i chcesz uciec od samego siebie. Wtedy chwile samotności są potrzebne w nadmiarze, aby nauczyć się je akceptować, zabijać myśli i emocje prowadzące do przemożnego poczucia odizolowania. Samotność czasem trzeba oswoić, bo  w niektórych chwilach z tą dziwką nie da się zaprzyjaźnić, choćbyś próbował wbrew sobie na wszelkie sposoby.
Żyjesz tak jak każdy inny szczęśliwy człowiek, który nie czuje się wcale samotny. Więc skąd ta pustka, to poczucie, że wciąż czegoś brakuje, ciągle ci coś umyka? Dlaczego wciąż myślisz, że może być lepiej, że może nie być tak obrzydliwie strasznie? Dlaczego wciąż oczekujesz znajomej, przyjaznej dłoni, która wyciągnie cię z klatki, w której sam się zamknąłeś? Dlaczego wciąż bezsilnie czujesz się jak bezdomny kundel, ukradkiem próbując zagrzać sobie miejsce w czyimś sercu, aby choć przez chwilę poczuć się jak w domu?
Może wszyscy jesteśmy tylko dziećmi, które za szybko dorosły.