poniedziałek, 24 listopada 2014

Jednaki, miarowy, niezmienny


Obudziłam się dzisiaj przed czasem, a może mój organizm przytomniał bezczelnie na dźwięk drzwi uchylanych na zardzewiałych zawiasach przez Adę albo przez samą złośliwość. Bo wczoraj znów rozbolało mnie gardło, a ja - przy braku finansów na leki i czasu na przeziębienie - wolę zapobiegać i porządnie się wyspać. Myśląc o prostracji i jesieni zaległej w kręgosłupie wierciłam się niespokojnie w łóżku przez godzinę lub dwie, wsłuchując się w nieustanny szum fal uderzających o plażę za oknem.
Jesień mamy tutaj zawsze. Mieszka w nas i zamienia migdałki z żołądkiem, przez co czekolada przestaje smakować cukrem, a zaczyna trącić czosnkiem. Nieuwolnieni i nigdy niezaspokojeni. Wypruwam swe wnętrzności w parku, po zachodzie słońca, w mokrych po praniu legginsach i starych adidasach mamy. Wbiegam w kałuże do dźwięków starych piosenek, które wywołują we mnie przekwitłe emocje podobne do gniewu. Kiedyś mnie bolało, kiedyś przestało, zdążyłam zapomnieć. Tak jest z ranami, że ostatecznie muszą się zabliźnić. Biegnę, a ulewny deszcz moczy mi włosy, słuchawki, ubranie, spływa po twarzy wraz z rozmazanym makijażem.
To już trzecia kawa dzisiaj, ale tylko do tej dosypuję łyżeczkę kakaa, bo szczęścia nie można kupić, ale produkty spożywcze - owszem. Odświeżacz powietrza pachnie jak zachód słońca na Bali, więc jeśli zamknę oczy, to mogę nawet stać się długonoga i bogata, i leżeć na plaży wsłuchując się w szum fal. Ale moim szczęściem pozostanie czekolada dosypana do kawy i wypłata do ręki w sobotę wieczorem. Pieką mnie małe ranki na palcach, których nabawiłam się, próbując bezowocnie otworzyć piwo łyżeczką. Wszechświat po prostu nie dał mi umiejętności otwierania piwa, kolejny przykry fakt, który muszę zaakceptować. Szybko mi to przychodzi - akceptacja, ostatnie stadium żałoby, ostatnie stadium raka, ostatnie stadium jesieni. Praktyka czyni mistrza, aż dochodzisz do względnego wniosku, że nauczyłeś się egzystować w zgodzie z samym sobą, a ta butelka wódki to tylko dla towarzystwa.
Jak byłam mała to chciałam być fryzjerką. O, ironio, nawet nie umiem warkocza dobrać, Ada mnie czesze, jak kłaki nie nadają się do publicznego okazania. Potem chciałam być nauczycielką. Prędzej skazano by mnie na dożywocie za zamordowanie czeredy zasmarkanych młodocianych bestii niż zdążyłabym kogokolwiek czegokolwiek nauczyć. Jak miałam piętnaście lat to widziałam siebie jako lekarza. Mogłam w sumie iść tą ścieżką, sama sobie zrobiłabym żart roku. Życia. Z naukami ścisłymi możemy sobie najwyżej przybić piątkę. Krzesłem. Dobrze, że nikt nigdy nie kazał mi decydować o swoim losie.
A nie, czekaj...
Gdybym miała rozporządzać własną przyszłością, to pewnie najważniejsze decyzje podjęłabym biegając na moim ulubionym boisku, do Indygo Bisza. (A nie, czekaj...) Potem bym oddała wszystko, żeby wszystko mieć, i dalej tkwiłabym w martwym punkcie, bo żaden wybór nie definiuje nas na zawsze. Kolejna jesień w tym roku zagnieździłaby się w moim kręgosłupie, łamiąc go w drzazgi każdej bezsennej nocy, zamieniając cynizm w gorzką ostoję człowieczeństwa. Akceptacja to ostatnie stadium jesieni.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Estlin



Zbieram swe kawałki, mam zbolałe części siebie powrzucane chaotycznie do walizki, czekając na podróż gdzieś, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. Łóżko byłoby moją miłością, gdybym nie wolała znaleźć się w Jego.
Ale moje łóżko nigdy mnie nie opuści, zawsze będzie, chyba że je zniszczymy, jak On do mnie przyjdzie. Ale nie przyjdzie.
Po pracy siadam do prawa brytyjskiego z paczką papierosów i butelką białego wina. Zastanawiamy się razem nad intencją popełnienia zbrodni i nagle zapominamy, i znów myślimy o życiu.
Gdy kładę się w środku nocy do łóżka, to nie mogę zasnąć. Bo myślę, co bym Mu powiedziała, gdyby leżał obok. A może o tym, co On by mi wtedy zrobił. A może to dźwięk fal rozbijających się na promenadzie nie pozwala mi usnąć. Składam śmierć i wieczność z każdym oddechem.
Mylę tę miłość ze smakiem waniliowej kawy i zapachem mięty, a może i dla nich mam więcej pasji. Jego twarz napędza moją bezsenność, ale nie pozbywa się nieustannej senności. Pluję czarną kawą, chcąc mrok zmienić w świt.
Nikt, nawet deszcz, nie pozwoli mi odpocząć.


niedziela, 17 sierpnia 2014

Cyklamen

Kolejny patrzył na nią, jak gdyby kompletnie oszalała, zatraciła zmysły, pozwalając im zmieszać się bez ładu i stworzyć byt nad wyraz niemożliwy do pojęcia. Dla niego taka możliwość nigdy nie nastąpiła, gdyż zawsze uważał ją za zbyt rozwiniętą w swoim nadludzkim funkcjonowaniu.
Ona zwyczajnie była szalona. Każda jej miłość, wszyscy kochankowie patrzyli na nią w pewnym momencie związku jak gdyby zatraciła swoje zmysły, a ona potwierdzała to w jakiś nienachalny lecz jednoznaczny sposób. Wiedziała, że to za to ją kochają. Że bezładny byt staje się całym światem dla kogoś zbyt ograniczonego, by pozwolić swoim zmysłom wspierać się wzajemnie. Ona wiedziała doskonale, że ograniczenie jest samoistnym ubezwłasnowolnieniem i dlatego pozwalała swojej mentalności pełznąć wśród nieznanych obszarów, niezapełnionych i niezamieszkanych, pozwalała sobie na fantazję i przelewała ją do świata rzeczywistego, który z niepisanego prawa miał być logiczny i nie miał zostać w jakikolwiek sposób zintensyfikowany. A ona pozwalała sobie na tę intensyfikację, ba, nawet uważała ją za sens wszystkiego, bo gdy emocje stawały się niewystarczająco silne, wszystko, co ją otaczało, traciło swe znaczenie. Kochankowie byli płytcy, ograniczeni, a jednak darzeni jej burzliwą miłością, uczuciem, które nie mogło nigdy poznać swych barier mentalnych, gdyż było zbyt gwałtowne. I choć nadchodziło ofensywnie i niespodziewanie, było trudne do wyeliminowania, zagnieżdżone zbyt głęboko w rozczłonkowanej duszy kobiety, która nie została stworzona do tego, aby czuć i doświadczać świata jak przeciętna istota myśląca.
Za jej gwałtowność i zbyt silne odczuwanie, za to szaleństwo wypełniające jej czaszkę i klatkę piersiową - za to kochali ją wszyscy, których ona sama darzyła uczuciem. Lecz paradoksalnie ten emocjonalny obłęd stawał się również powodem, dla którego jeden po drugim - oni wszyscy odchodzili. Porzucali ją. Zasiawszy w jej płucach nasienie najpiękniejszego kwiatu, każdy pozwalał mu rozrosnąć się, zająć całą przestrzeń przeznaczoną na tlen. Znikając, pozostawiali ją samą ze świadomością, że najpiękniejsze kwiaty znów pozbawiły ją możliwości swobodnego oddychania, które było jej symbolem wolności i jednocześnie najtrudniej osiągalną wartością, po jaką kiedykolwiek sięgnęła. 
Musiała dać sobie odpocząć, lecz zbyt intensywne emocje, które pozwalały jej latać, zmuszały ją również do bolesnego upadku.
Za każdym razem.


czwartek, 14 sierpnia 2014

Czarna kawa



Nie wiesz, kim jestem. Wiesz tylko, że jestem prawdziwa. Żyję w materii, choć poczucie swej własnej egzystencji dawno zatraciłeś. Jestem bardziej realna niż wszystko, co cię tworzy.
Jestem twoim najgorszym koszmarem. Otulam cię do snu, by obudzić się w trakcie jego najgłębszej fazy. Cichym skowytem zmrożonej duszy przyprawiam cię o ciarki, których twe ciało nie waży się ukazać. Rankiem odsuwam zasłony i parzę ci gorącą kawę, czarną i gorzką. Nie lubisz jej, ale ja wlewam w twe wnętrze jad krwiożerczej kofeiny, która wypełni twe żyły całą moją osobą.
Endorfinami i mną.
Byłeś już mój, gdy twoje zalęknione spojrzenie pierwszy raz spotkało moje. Lecz moje już wiedziało wszystko o tobie. Twoje jestestwo stało się moim celem, a twoja utrata stała się moim zyskiem. 
Wysysam z ciebie życie, spijam je z twoich ust między szybkim śniadaniem a porannym prysznicem, niszczę cię, chociaż nie jesteś tego świadom. Jeszcze. Zbieram niedopałki własnych kłamstw i wyrzucam je do śmietnika, nim zdążysz dostrzec je swym roztargnionym wzrokiem. Wszystko znika, rozpada się na milion atomów, a ty tkwisz dalej w swoim pozornym szczęściu, ciągnięty w otchłań przez zimną dłoń ciepłej śmiertelniczki. Mógłbyś zerwać tę cienką nić ułudy, nagle dostrzec wszystko w świetle dnia, ale ty wolisz tkwić w mroku, w klatce, sparaliżowany doświadczeniem, które od tej pory było ci obce. Jakby wszystkie mięśnie odmówiły pracy na rzecz
miłości.
Wskazuję na niebo, na niebie księżyc w pełni obserwuje mój ponury uśmiech i odwzajemnia go ze szczerą satysfakcją, a ja pozwalam sobie na chwilę melancholii. Nie piję kawy. Kofeina wtacza w żyły dar życia i dar czucia, a ja wolę nie czuć, żeby więcej czucia pozostało dla ciebie. Tobie pozostawiam obowiązek doświadczania i umierania. Ja nie umieram.
Jestem twoją katastrofą i rześkim pocałunkiem świeżego powietrza, jak zatruty tlen wtaczany do żył, jak herbata zbyt gorąca, byś na poparzonym języku wyczuł posmak cyjanku wytopionego z mojej własnej skóry. Chciałam, byś w swych ostatnich chwilach dowiedział się, czym jest
miłość.


czwartek, 17 lipca 2014

Każdy ma to, na co się odważy

Nigdy nie wiem, kiedy jest ten odpowiedni moment, żeby zrozumieć samego siebie. Mam tą pewną myśl, jak metafizyczny impuls płynący w moich żyłach, rozkruszony o głaz zamknięty w klatce z moich własnych żeber, boleśnie wciśnięty w miejsce, gdzie powinno znajdować się bijące serce. Ten głaz bije, a każde uderzenie tworzy niewidzialną falę ochrony przed metafizycznymi impulsami, które mogłyby w jakikolwiek sposób ranić, docierając.
Mam dokąd uciekać, nie mam przed czym uciekać. Idealne rozwiązanie wypuszczone z nieuważnych dłoni - zostawiam je tutaj, gnijące... życie, które już nigdy się nie wydarzy. Zawsze już patrząc w gwiazdy będę je widzieć w innej rzeczywistości, w której wszystko potoczyło się inaczej, a wspomnienia w mojej głowie nie są tylko duchami ludzi niegdyś mi znanych, a materialnymi istotami, oddychającymi tym samym powietrzem, które wciągam w płuca, nie odczuwając jednocześnie lekko słonawej, morskiej woni.
Nigdy nie chciałam uciekać. Życie bez zapachu Morza Irlandzkiego to życie, które mogłabym wybrać. W innej rzeczywistości wybrałabym je. Czasem myślę, że może nawet w tej powinnam to zrobić. A jednak każdy ma to, na co się odważy. I nie każdy otwiera nowy rozdział i zastaje tam zupełnie puste kartki, gotowe, aby zacząć je według własnego misternego planu zapisywać. Choć misterny plan to najbardziej odległy mojej osobowości sposób układania sobie życia. To chyba o tą czystą kartę chodzi, ona jest ucieczką.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Zagubiony świt

Tej nocy do domu wracałam ulicą wyłożoną kocimi łbami, których strukturę mogłabym wyczuć i zrozumieć, gdyby moje stopy nie zdążyły przemarznąć do szpiku kości, a ja sama nie zdążyłabym wypić flaszki w tym jasnym i dusznym barze, gdzie spędziliśmy ostatnich kilka godzin, paląc papierosa za papierosem i prosząc ciemnowłosego barmana o kolejne kieliszki czystej. Gorzki posmak wódki zabijał we mnie wszelką intuicję, której i tak zwykle mi brakowało, resztki zdrowego rozsądku podpowiadającego mi, że jutro mogę żałować każdej podjętej teraz decyzji. A mimo wszystko słowa rozpływały się w moich ustach i wsiąkały w twoje ubranie jak powoli wysychający alkohol, który przypadkiem rozlałam na ciebie, gdy próbowałam choć na chwilę wydostać się z zadymionego pomieszczenia temperaturą przypominającego saunę.
Kosmyki włosów kleiły ci się do spoconego czoła, gdy papieros żarzył się w twych ustach, a twój odwrócony wzrok pozwalał mi zerkać na ciebie ukradkiem. Nie panowałam nad swoją ciekawością, chęcią poznania cię czy też może - jak powinnam to nazwać - deliryczną potrzebą zwrócenia na siebie uwagi kogoś takiego jak ty. I choć w swym zamglonym oglądzie zadymionego baru pozostawiłam miejsca dla innych ludzi, którzy mnie otaczali, to właśnie od ciebie wyczuwałam tą jedną emocję, której mi całe życie brakowało. W zasadzie nie mogłam stwierdzić, czy jest to emocja, czy może niezachwiana cecha osobowości, jaka się nie zdarza lub bywa skrzętnie skrywana, zaś ty wynosisz ją na światło dzienne. Przepraszam, światło przygaszonych jarzeniówek bujających się pod sufitem. Z każdym kolejnym kieliszkiem, z każdą dawką alkoholu wnikającą w moje żyły, stawało się dla nas jasne, że gdy spojrzę o świcie w lustro i zapłaczę nad kolejną utratą godności i swym brakiem umiaru, nie będziesz dla mnie już tą osobą, która siedzi teraz przede mną, z włosami przylepionymi do czoła i szczęśliwymi, roztargnionymi oczyma. Będziesz dla mnie kimś, za kogo zawsze cię uważałam, a kim tak naprawdę nie jesteś. 
Następnego poranka ból w mej głowie świadczył o utracie godności, braku umiaru, a także zaginionym zakończeniu. Poczułam, że z poprzedniego wieczora ktoś usunął cenną puentę i zastąpił ją okropnym kacem. Wiedziałam, że znowu mi się nie udało.


Trzeba było zostać w domu.

wtorek, 6 maja 2014

Druga gwiazda na prawo i aż do poranka


Myśli posklejane w jedną całość, ukradzione dzieciom, które wypadły ze swoich wózków i zostały porwane do Nibylandii, krążą nad moją głową i próbują wbić się w twardy mur skóry głowy zbudowanej z glinianych tablic, które starożytni zapisali w nieznanym nam języku. Nie odkryliśmy jeszcze niczego i tkwimy w ciemności jak dzieci, które wypadły ze swoich wózków i zostały porwane do Nibylandii.
W Nibylandii mam swój pałac, utkany z lśniącej pajęczyny pokropionej sokiem ze świeżych malin, poprzetykanej kwiatami lilii, które nigdy nie zwiędną. Zwiędnie wszystko i w mroku ośnieżonej przez Zimę krainy odnajdę tylko dygoczące, zmarznięte płatki w odcieniu różu głębszego niż twoje wargi.
Nazwałabym Nibylandię swoim domem, lecz nie umiem stwierdzić, w której rzeczywistości taka prawda stawałaby się obrzydliwym kłamstwem, a gdzie byłaby tylko nieistotną pomyłką popełnioną przez moją niewinną, lecz do cna przesiąknięta ironią osobowość. Przeszłość mija, a Nibylandia trwa, więc wszystko, co odczułam, tkwi we mnie i kwitnie, i więdnie, tak na przemian. Ból to coś, czemu można ulec, ale można go też pokonać, a w Nibylandii z bólem jest łatwiej walczyć niż gdziekolwiek indziej. Tak przynajmniej twierdzą dzieci, które kiedyś wypadły ze swoich wózków i nigdy już do nich nie wróciły. Mnie mogłoby się wydawać, że przecież w krainie, gdzie wszystko niezmiennie trwa i nie przemija, ból tkwi w przestrzeni i przeszłość staje się tylko odbiciem lustrzanym teraźniejszości, aby razem z przyszłością połączyć się w jedną całość i zamienić rzeczywistość w wielką plamę barw, bezładną, a jednak z brzegami, o które można się boleśnie pokaleczyć. Lecz może mój wzrok spoczywający na czasach Nibylandii jest tylko snem kogoś, do kogo należę całkowicie. 
Istnieje bowiem możliwość, że jestem tylko tworem twojej wyobraźni sennej, a Nibylandia istnieje tylko w twojej głowie. Ja zaś jestem jej królową na tronie utkanym z pajęczyny lśniącej w blasku ciepłych promieni słonecznych, które w tym śnie nigdy nie zgasną, bo jako ich władczyni nigdy im na to nie pozwolę. Być może kocham cię, bo nakazałeś królowej Nibylandii cię pokochać, a ona zmuszona była zaakceptować twoją decyzję. I choć jej ciało stworzone zostało ze starożytnej gliny, ona zmusza cię, byś tkwił u jej boku, ściskając zimną jak skała dłoń. Nibylandia oplata cię i nigdy już nie pozwoli odejść.
Być może wcale nie śnisz.

piątek, 2 maja 2014

Stan nieświadomości


Z kranu kapie woda. Słyszę ją w przenikającej ciszy utkanej z mroku nocy, skulonego niewinnie lecz szyderczo wypełniającego dno mojej duszy. Tak mi się zdaje, choć nie mogę mieć przecież pewności, czym jest bestia, która tkwi tam, skąd nie mogę uciec. Piszę przy nocnej lampce, a w jej przyćmionym świetle strach rozpływa się, rozpada na milion kawałków, by po chwili znów stanąć przede mną w pełnej majestatu formie. Strach jest moim nieodłącznym wrogiem i sojusznikiem. Nie odejdzie, choćbym próbował skoczyć z mostu po litrze wódki. Szczególnie po litrze wódki nie dałbym rady skoczyć.
Siedzieliśmy wtedy w barze, gdy Sara pierwszy raz ukazała się moim oczom, objęta przez swojego wyjątkowo barczystego chłopaka. Przy mojej marnej posturze mogłem tylko zerkać na nią ukradkiem zza swojego kufla, patrzeć na jej drobne dłonie, którymi poprawiała rozjaśnione sztucznie włosy; szczupłe palce, którymi ściskała słomkę; kształtne usta, które co chwilę wyginały się w promienny uśmiech, gdy zaprzestawała leniwego sączenia piwa, aby zawtórować grupie facetów reagujących na wyjątkowo kiepski dowcip.
Barczysty chłopak Sary nazywał się Wiktor. Pamiętam jego odrażający śmiech i kolor wymiocin, którymi barwił chodnik, gdy pomagałem Sarze zanieść go do domu. Kiedy ułożyliśmy go na kanapie w małym mieszkanku, którego ciasną przestrzeń zdążył już wypełnić odgłos głębokiego chrapania, Sara za rękę wyciągnęła mnie na klatkę schodową i przekręciła klucz w zamku. Zapytała, czy tę noc może spędzić w moim mieszkaniu, a ja zgodziłem się bez wahania. Była przecież taka piękna. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o bar, lecz nie zastaliśmy już w nim moich kolegów. Mimo to, kupiłem kilka kieliszków wódki i obserwowałem, jak gorzki, przezroczysty płyn znika pomiędzy jej wargami. Miała zniesmaczoną minę, ale próbowała się uśmiechać. Widziałem, że była pijana, i takie właśnie było moje zamierzenie, czy też raczej zamierzenie człowieka, którym stałem się wtedy po przyjęciu dużej dozy alkoholu. Ten człowiek wierzył, że Wiktor Sarę źle traktuje i nie jest wart jej posiadania, choć wlewając w tę uroczą blondynkę kolejny kieliszek wódki, sam nie byłem jej bardziej godzien. Ona zresztą również nie była najniewinniejsza, gdy czułem jej kolano przy swoim, jej dłoń na moim ramieniu.
Pocałowała mnie dopiero gdy wyszliśmy z baru, a drugi raz pod moim blokiem. Pomimo swego stanu, opowiadała mi o książce, którą ostatnio przeczytała, lecz moje myśli błądziły gdzieś daleko, lub też może mój mózg zupełnie zaprzestał funkcjonowania. Z dna mojej duszy unosiło się lekkie pobrzękiwanie, chłodny sygnał boleśnie uświadamiający mi, że być może robię źle. Lecz było już za późno, bo ona przestała mówić o książkach.
Sara mruczy przez sen, gdy ja upijam łyk piwa. Leży obok mnie zawinięta jedynie w moją pościel, a całe jej jestestwo przenika spokój, którego istota ludzka może doznać tylko w stanie nieświadomości. Stan nieświadomości jest stanem zawieszenia między nocą a dniem, między fikcją a prawdą. W moim przypadku stan nieświadomości trwa wiecznie. To tak jakbym tkwił zawieszony w przestrzeni tylko w niewielkim stopniu wypełnionej tlenem, jakby każdy mój mięsień został sparaliżowany, aby uniemożliwić mi podjęcie jakiejkolwiek czynności łagodzącej ten przenikający ból. Bezsilność jest moim odwiecznym cierpieniem. Sara utknęła w mojej pościeli i być może już nigdy nie pozwolę jej odejść. A może ona zniknie, gdy tylko odłożę notatnik i sam zasnę. Być może Sara jest tylko metaforą tego, za czym goniłem całe życie, mając jednoczesną świadomość tego, że jest to nieosiągalne. Lecz bycie jedynie kolejną blondynką, która wylądowała w moim łóżku pijana... to jej zdecydowanie najlepiej wychodzi.