niedziela, 21 czerwca 2015

Harmonia chaosu

Pachniała szałwią i nie była wieczna.
Poczuł, jak jego mięśnie sztywnieją, gdy drzwi do mieszkania trzasnęły. Uniósł się gwałtownie na łóżku i z podwyższenia popatrzył na Szałwię. Widział jej zapuchnięte, podkrążone oczy, gdy ściągnęła tandetne okulary przeciwsłoneczne, aby zatrzymać potargane włosy przed spadaniem jej na twarz. Miała szare policzki, a na jej białym podkoszulku widział zarys dużej plamy z pewnością powstałej na skutek rozlania jakiegoś taniego alkoholu wymieszanego z jeszcze tańszym słodkim napojem. 
- Jestem zmęczona - powiedziała, kładąc rękę na oparciu krzesła, aby nie stracić równowagi. 
Nie odpowiedział. Czekał, aż uda jej się skupić na tyle, aby dotrzeć do łóżka. Ale ona stała bezczynnie i patrzyła pod nogi. Z odległości kilku metrów poczuł zapach etanolu i zagubienia. Chciał, żeby była sobą, a Szałwia znów była tylko pijana. 
Na elektronicznym budziku umiejscowionym na szafce nocnej dostrzegł kilka minut przed południem. Uniosła wzrok i zobaczyła, jak zerknął w tamtą stronę.
- Przedłużyło mi się. - Wyrzygała słowa na własne usyfione buty.
Nie chciał jej pytać, gdzie była. Dopóki istniała jako jego prywatna harmonia, mógł wytrzymać z jej chujowymi nawykami i zachowaniami, których wcześniej nie mógłby tolerować. 
Szałwia była chaosem.
Rozpadała się na drobne kawałki, gubiła słabe, mysie włosy i strzępy swojego jestestwa na podłodze jego mieszkania. On je później zbierał i wyrzucał. Mógł je kolekcjonować i marzyć, że kiedyś uda mu się poskładać Szałwię w jedną całość, ale jego romantyzm ograniczał się do dobrego seksu po ojebaniu butelki Jacka. Szałwia nie była bohaterką swojej własnej historii i nie umiała zatrzymać własnego rozkładu, ale nawet jej na tym nie zależało. A on nie był a tyle naiwny, żeby sądzić, że może ją uratować przed samą sobą. 
Szałwia nie była książką. Była tylko krótką opowieścią, która zmierzała ku szybkiemu końcowi mniej bolesnemu niż jej treść.
Wygrzebała z kieszeni swojej skórzanej kurtki paczkę papierosów i wepchnęła jednego z nich pomiędzy przednie zęby. Gdy udało jej się go odpalić, zrzuciła z siebie wszystko prócz bielizny i cienkiego podkoszulka. Zataczając się, pomaszerowała w stronę łóżka i usiadła pośród białej pościeli.
Miała brudne włosy i nieogolone nogi. Nachylił się w jej stronę i wsunął nos pomiędzy kosmyki w kolorze poszarzałego blondu, aby zaciągnąć się zapachem szałwi jak ona zaciągała się białym dymem z papierosa. Oparł usta o jej ramię. Powinna iść pod prysznic.
- Powinnaś iść pod prysznic - wyartykułował.
Popatrzyła na niego chłodno.
- Jestem mocno naćpana i mam w dupie, co ci we mnie przeszkadza.
Westchnął w jej miękką skórę i poczuł, jak Szałwia pręży się pod jego dotykiem. Wyciągnął jej papierosa z dłoni i sam pociągnął. Ona osunęła się powoli na poduszkę. Udało jej się ściągnąć jeszcze jednego bucha, zanim zasnęła spokojnie u jego boku.
Gdyby nigdy nie poznał Szałwii, spałby sam jak i tej nocy, ale bez poczucia, że ktoś taki jak ona istnieje gdzieś na ziemi, że płacze na chodniku pod jakimś przypadkowym barem gasząc czerwone Marlboro na nadgarstku i że czuje ból, którego nie da się ugasić żadnym rodzajem szlachetnych uczuć. Oddawała się incydentalnym mężczyznom w łazienkach klubów, gdy chciała go zdenerwować. Nie wracała do jego mieszkania, wracała do ich mieszkań, wychodziła przed śniadaniem z siniakami na udach i mascarą obsypaną na policzki. Czasem zabierała biżuterię ich żon, a czasem tylko pocztówki zerwane z korkowych tablic. On miał w szufladzie pocztówkę od Alicji, która wyjechała do Tajlandii. Czasem myślał, że Alicja już nigdy z tej Tajlandii nie wróciła, że postanowiła tam ułożyć sobie życie albo że zabił ją dziki tygrys bengalski. 
Alicja z pocztówki była całą historią oddaloną o wieki nieznajomości, spisaną w wątki i spójne akapity, z prologiem i epilogiem. Szałwia była tylko opowieścią spisaną w chaosie. 
Gdy po raz kolejny przychodziła do niego pijana, czuł się, jakby stalowa osłona w kształcie jego serca otwierała się na chwilę i wpuszczała ją do środka. Szałwia miała ubłocone buty i długie, ostre paznokcie, które wbijała w jego nieosłonięte serce, gdy potrzebowała, aby powstrzymał ją przed rozpadaniem się.
On nie chciał jej składać. On chciał, żeby się szybko rozsypała i odeszła. On był okrutny, a zapach szałwii - duszący. Nie chciał poznać zakończenia tej opowieści.


środa, 18 marca 2015

Za młodzi na Heroda

Lubię złych chłopców i białe kłamstwa spływające po wargach jak gorący lukier. Słodki. Zerwani z ciągniętych na siłę lin, czerwonych, niebieskich, dopasowanych do prototypów poprzednich jednorodności, odradzamy się. Biegniemy i upadamy, a wtedy zależność staje się proporcją i nic już nigdy nie jest takie samo. W pewnym wieku łamiemy nogi i ręce i chłodnymi opuszkami palców przestajemy odczuwać subtelny dotyk, a kroki nie prowadzą nas już do celu, którym niegdyś był dom. Cel stał się wartością sprzeczną z naturą i rozpłynął się wodospadem nachalnych pragnień rozproszonych po całym globie. Gdziekolwiek nie pójdziesz, tam zawsze będziesz sam. 

W pustej arce zgubnych chęci płyną dwie osoby. On i Ona. Adam i Ewa. Dwa istnienia zrośnięte w jeden byt, upadłe na kolona w cierniste, jałowe pole. Skrzywdzeni naturą i wiarą, która odebrała im zbyt wiele i nie darowała nic w zamian. Z krnąbrnych dusz wypruto nadzieję na wieczne szczęście i zdeptano jego ideę, w której miał objawiać się jako konsekwencja ciągu wydarzeń. Szczęście stało się chwilowym stanem umysłu, którego Adam i Ewa nie mieli nigdy doświadczyć.

Ile blizn nosimy w sobie, nie liczyłam. Przykryte warstwą świeżych uniesień i emocji odbitych od ust opływających w białych kłamstwach jak w gorącym lukrze. Odbicie młodości zadomowione w duszy, przeżarte nadmiarem przeżyć zacierających cienką linię między niewinnością a naiwnością. I odebrano nam wszystko, tak samo jak Adam i Ewa zostali wygnani z raju, tak my straciliśmy wszelkie punkty odniesienia. Zmęczone umysły błądzące we mgle, w kroplach rosy osiadłych na wargach dawno wylizanych z lukru. Źli chłopcy byli tylko wyobrażeniem, a kroki poniosą nas w przypadkowe miejsca, do których nie będziemy należeć.


poniedziałek, 24 listopada 2014

Jednaki, miarowy, niezmienny


Obudziłam się dzisiaj przed czasem, a może mój organizm przytomniał bezczelnie na dźwięk drzwi uchylanych na zardzewiałych zawiasach przez Adę albo przez samą złośliwość. Bo wczoraj znów rozbolało mnie gardło, a ja - przy braku finansów na leki i czasu na przeziębienie - wolę zapobiegać i porządnie się wyspać. Myśląc o prostracji i jesieni zaległej w kręgosłupie wierciłam się niespokojnie w łóżku przez godzinę lub dwie, wsłuchując się w nieustanny szum fal uderzających o plażę za oknem.
Jesień mamy tutaj zawsze. Mieszka w nas i zamienia migdałki z żołądkiem, przez co czekolada przestaje smakować cukrem, a zaczyna trącić czosnkiem. Nieuwolnieni i nigdy niezaspokojeni. Wypruwam swe wnętrzności w parku, po zachodzie słońca, w mokrych po praniu legginsach i starych adidasach mamy. Wbiegam w kałuże do dźwięków starych piosenek, które wywołują we mnie przekwitłe emocje podobne do gniewu. Kiedyś mnie bolało, kiedyś przestało, zdążyłam zapomnieć. Tak jest z ranami, że ostatecznie muszą się zabliźnić. Biegnę, a ulewny deszcz moczy mi włosy, słuchawki, ubranie, spływa po twarzy wraz z rozmazanym makijażem.
To już trzecia kawa dzisiaj, ale tylko do tej dosypuję łyżeczkę kakaa, bo szczęścia nie można kupić, ale produkty spożywcze - owszem. Odświeżacz powietrza pachnie jak zachód słońca na Bali, więc jeśli zamknę oczy, to mogę nawet stać się długonoga i bogata, i leżeć na plaży wsłuchując się w szum fal. Ale moim szczęściem pozostanie czekolada dosypana do kawy i wypłata do ręki w sobotę wieczorem. Pieką mnie małe ranki na palcach, których nabawiłam się, próbując bezowocnie otworzyć piwo łyżeczką. Wszechświat po prostu nie dał mi umiejętności otwierania piwa, kolejny przykry fakt, który muszę zaakceptować. Szybko mi to przychodzi - akceptacja, ostatnie stadium żałoby, ostatnie stadium raka, ostatnie stadium jesieni. Praktyka czyni mistrza, aż dochodzisz do względnego wniosku, że nauczyłeś się egzystować w zgodzie z samym sobą, a ta butelka wódki to tylko dla towarzystwa.
Jak byłam mała to chciałam być fryzjerką. O, ironio, nawet nie umiem warkocza dobrać, Ada mnie czesze, jak kłaki nie nadają się do publicznego okazania. Potem chciałam być nauczycielką. Prędzej skazano by mnie na dożywocie za zamordowanie czeredy zasmarkanych młodocianych bestii niż zdążyłabym kogokolwiek czegokolwiek nauczyć. Jak miałam piętnaście lat to widziałam siebie jako lekarza. Mogłam w sumie iść tą ścieżką, sama sobie zrobiłabym żart roku. Życia. Z naukami ścisłymi możemy sobie najwyżej przybić piątkę. Krzesłem. Dobrze, że nikt nigdy nie kazał mi decydować o swoim losie.
A nie, czekaj...
Gdybym miała rozporządzać własną przyszłością, to pewnie najważniejsze decyzje podjęłabym biegając na moim ulubionym boisku, do Indygo Bisza. (A nie, czekaj...) Potem bym oddała wszystko, żeby wszystko mieć, i dalej tkwiłabym w martwym punkcie, bo żaden wybór nie definiuje nas na zawsze. Kolejna jesień w tym roku zagnieździłaby się w moim kręgosłupie, łamiąc go w drzazgi każdej bezsennej nocy, zamieniając cynizm w gorzką ostoję człowieczeństwa. Akceptacja to ostatnie stadium jesieni.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Estlin



Zbieram swe kawałki, mam zbolałe części siebie powrzucane chaotycznie do walizki, czekając na podróż gdzieś, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. Łóżko byłoby moją miłością, gdybym nie wolała znaleźć się w Jego.
Ale moje łóżko nigdy mnie nie opuści, zawsze będzie, chyba że je zniszczymy, jak On do mnie przyjdzie. Ale nie przyjdzie.
Po pracy siadam do prawa brytyjskiego z paczką papierosów i butelką białego wina. Zastanawiamy się razem nad intencją popełnienia zbrodni i nagle zapominamy, i znów myślimy o życiu.
Gdy kładę się w środku nocy do łóżka, to nie mogę zasnąć. Bo myślę, co bym Mu powiedziała, gdyby leżał obok. A może o tym, co On by mi wtedy zrobił. A może to dźwięk fal rozbijających się na promenadzie nie pozwala mi usnąć. Składam śmierć i wieczność z każdym oddechem.
Mylę tę miłość ze smakiem waniliowej kawy i zapachem mięty, a może i dla nich mam więcej pasji. Jego twarz napędza moją bezsenność, ale nie pozbywa się nieustannej senności. Pluję czarną kawą, chcąc mrok zmienić w świt.
Nikt, nawet deszcz, nie pozwoli mi odpocząć.


niedziela, 17 sierpnia 2014

Cyklamen

Kolejny patrzył na nią, jak gdyby kompletnie oszalała, zatraciła zmysły, pozwalając im zmieszać się bez ładu i stworzyć byt nad wyraz niemożliwy do pojęcia. Dla niego taka możliwość nigdy nie nastąpiła, gdyż zawsze uważał ją za zbyt rozwiniętą w swoim nadludzkim funkcjonowaniu.
Ona zwyczajnie była szalona. Każda jej miłość, wszyscy kochankowie patrzyli na nią w pewnym momencie związku jak gdyby zatraciła swoje zmysły, a ona potwierdzała to w jakiś nienachalny lecz jednoznaczny sposób. Wiedziała, że to za to ją kochają. Że bezładny byt staje się całym światem dla kogoś zbyt ograniczonego, by pozwolić swoim zmysłom wspierać się wzajemnie. Ona wiedziała doskonale, że ograniczenie jest samoistnym ubezwłasnowolnieniem i dlatego pozwalała swojej mentalności pełznąć wśród nieznanych obszarów, niezapełnionych i niezamieszkanych, pozwalała sobie na fantazję i przelewała ją do świata rzeczywistego, który z niepisanego prawa miał być logiczny i nie miał zostać w jakikolwiek sposób zintensyfikowany. A ona pozwalała sobie na tę intensyfikację, ba, nawet uważała ją za sens wszystkiego, bo gdy emocje stawały się niewystarczająco silne, wszystko, co ją otaczało, traciło swe znaczenie. Kochankowie byli płytcy, ograniczeni, a jednak darzeni jej burzliwą miłością, uczuciem, które nie mogło nigdy poznać swych barier mentalnych, gdyż było zbyt gwałtowne. I choć nadchodziło ofensywnie i niespodziewanie, było trudne do wyeliminowania, zagnieżdżone zbyt głęboko w rozczłonkowanej duszy kobiety, która nie została stworzona do tego, aby czuć i doświadczać świata jak przeciętna istota myśląca.
Za jej gwałtowność i zbyt silne odczuwanie, za to szaleństwo wypełniające jej czaszkę i klatkę piersiową - za to kochali ją wszyscy, których ona sama darzyła uczuciem. Lecz paradoksalnie ten emocjonalny obłęd stawał się również powodem, dla którego jeden po drugim - oni wszyscy odchodzili. Porzucali ją. Zasiawszy w jej płucach nasienie najpiękniejszego kwiatu, każdy pozwalał mu rozrosnąć się, zająć całą przestrzeń przeznaczoną na tlen. Znikając, pozostawiali ją samą ze świadomością, że najpiękniejsze kwiaty znów pozbawiły ją możliwości swobodnego oddychania, które było jej symbolem wolności i jednocześnie najtrudniej osiągalną wartością, po jaką kiedykolwiek sięgnęła. 
Musiała dać sobie odpocząć, lecz zbyt intensywne emocje, które pozwalały jej latać, zmuszały ją również do bolesnego upadku.
Za każdym razem.


czwartek, 14 sierpnia 2014

Czarna kawa



Nie wiesz, kim jestem. Wiesz tylko, że jestem prawdziwa. Żyję w materii, choć poczucie swej własnej egzystencji dawno zatraciłeś. Jestem bardziej realna niż wszystko, co cię tworzy.
Jestem twoim najgorszym koszmarem. Otulam cię do snu, by obudzić się w trakcie jego najgłębszej fazy. Cichym skowytem zmrożonej duszy przyprawiam cię o ciarki, których twe ciało nie waży się ukazać. Rankiem odsuwam zasłony i parzę ci gorącą kawę, czarną i gorzką. Nie lubisz jej, ale ja wlewam w twe wnętrze jad krwiożerczej kofeiny, która wypełni twe żyły całą moją osobą.
Endorfinami i mną.
Byłeś już mój, gdy twoje zalęknione spojrzenie pierwszy raz spotkało moje. Lecz moje już wiedziało wszystko o tobie. Twoje jestestwo stało się moim celem, a twoja utrata stała się moim zyskiem. 
Wysysam z ciebie życie, spijam je z twoich ust między szybkim śniadaniem a porannym prysznicem, niszczę cię, chociaż nie jesteś tego świadom. Jeszcze. Zbieram niedopałki własnych kłamstw i wyrzucam je do śmietnika, nim zdążysz dostrzec je swym roztargnionym wzrokiem. Wszystko znika, rozpada się na milion atomów, a ty tkwisz dalej w swoim pozornym szczęściu, ciągnięty w otchłań przez zimną dłoń ciepłej śmiertelniczki. Mógłbyś zerwać tę cienką nić ułudy, nagle dostrzec wszystko w świetle dnia, ale ty wolisz tkwić w mroku, w klatce, sparaliżowany doświadczeniem, które od tej pory było ci obce. Jakby wszystkie mięśnie odmówiły pracy na rzecz
miłości.
Wskazuję na niebo, na niebie księżyc w pełni obserwuje mój ponury uśmiech i odwzajemnia go ze szczerą satysfakcją, a ja pozwalam sobie na chwilę melancholii. Nie piję kawy. Kofeina wtacza w żyły dar życia i dar czucia, a ja wolę nie czuć, żeby więcej czucia pozostało dla ciebie. Tobie pozostawiam obowiązek doświadczania i umierania. Ja nie umieram.
Jestem twoją katastrofą i rześkim pocałunkiem świeżego powietrza, jak zatruty tlen wtaczany do żył, jak herbata zbyt gorąca, byś na poparzonym języku wyczuł posmak cyjanku wytopionego z mojej własnej skóry. Chciałam, byś w swych ostatnich chwilach dowiedział się, czym jest
miłość.


czwartek, 17 lipca 2014

Każdy ma to, na co się odważy

Nigdy nie wiem, kiedy jest ten odpowiedni moment, żeby zrozumieć samego siebie. Mam tą pewną myśl, jak metafizyczny impuls płynący w moich żyłach, rozkruszony o głaz zamknięty w klatce z moich własnych żeber, boleśnie wciśnięty w miejsce, gdzie powinno znajdować się bijące serce. Ten głaz bije, a każde uderzenie tworzy niewidzialną falę ochrony przed metafizycznymi impulsami, które mogłyby w jakikolwiek sposób ranić, docierając.
Mam dokąd uciekać, nie mam przed czym uciekać. Idealne rozwiązanie wypuszczone z nieuważnych dłoni - zostawiam je tutaj, gnijące... życie, które już nigdy się nie wydarzy. Zawsze już patrząc w gwiazdy będę je widzieć w innej rzeczywistości, w której wszystko potoczyło się inaczej, a wspomnienia w mojej głowie nie są tylko duchami ludzi niegdyś mi znanych, a materialnymi istotami, oddychającymi tym samym powietrzem, które wciągam w płuca, nie odczuwając jednocześnie lekko słonawej, morskiej woni.
Nigdy nie chciałam uciekać. Życie bez zapachu Morza Irlandzkiego to życie, które mogłabym wybrać. W innej rzeczywistości wybrałabym je. Czasem myślę, że może nawet w tej powinnam to zrobić. A jednak każdy ma to, na co się odważy. I nie każdy otwiera nowy rozdział i zastaje tam zupełnie puste kartki, gotowe, aby zacząć je według własnego misternego planu zapisywać. Choć misterny plan to najbardziej odległy mojej osobowości sposób układania sobie życia. To chyba o tą czystą kartę chodzi, ona jest ucieczką.