niedziela, 1 grudnia 2013

Zawsze wracam


Biegnę przed siebie. Zimny wiatr owiewa mi rozgrzane policzki, odsłoniętą szyję. Dyszę. Palący ból przeszywa moje łydki, ale nie mogę się zatrzymać. Patrzę tylko przed siebie, za mną nie ma już nic... tylko mrok przeszłości. Podjęłam decyzję, rzuciłam się pędem nieznaną mi drogą, byle dalej. Oddech zatrzymany w płucach wibruje gorącą kaskadą starych, zapomnianych słów, których nikt nigdy nie wypowiedział. W moich uszach dźwięczą znajome, odległe głosy, przed oczami suną obrazy snów o przeszłości, które widuję czasem, gdy uda mi się zapaść w upragniony sen. Przeszywający mnie ból odpędza sny, niszczy je, tnie na kawałki, rozpędza jak chmurę dymu. Moja przeszłość poległa, wygrałam tą walkę. Biała twarz usiana milionem bruzd, blizn, zadrapań, patrzy na mnie z cierpieniem. Unoszę dłoń, pragnąc dokonać czynu, który ujarzmi mój pozbawiony ideałów umysł, który zetnie nić łączącą mnie na zawsze z tą zbolałą duszą leżącą przede mną, bezbronną, dławiącą się własnymi przekleństwami. Unoszę dłoń, lecz po chwili pozwalam jej opaść obok mej ofiary, wypuszczając narzędzie zbrodni, które z brzękiem turla się po zimnej posadzce. Metaliczny dźwięk odbija się hukiem we wnętrzu mojej czaszki, a ofiara wysuwa kły w ponurym uśmiechu. Zalana krwią twarz udowodniła mi właśnie moją słabość.

Stoję pośrodku rozległego terenu porośniętego pachnącą słodko trawą. Osiadła na niej rosa łaskocze mnie w bose stopy. Stoję na grobem i patrzę w twarz najpiękniejszej istocie, której dotyku kiedykolwiek doświadczyłam. Jej oblicze przyprawia mnie o ciarki, wprawia w zachwyt i smutek jednocześnie, buduje i niszczy poprzez swą szlachetną obojętność. Jestem panią swojego losu, a jednak nad tym stworzeniem nie mam żadnej kontroli. Ono żyje we mnie, leżąc bez ruchu w tym płytkim grobie, którego wykopanie zawdzięczam sobie samej. Stoję i patrzę bez słów w oczy mej własnej przeszłości, ukazującej zakrwawione kły, gdy uśmiecha się tak niewinnie. Rany i blizny zniknęły, pozostała jedynie czysta, jasna materia przybierająca kształt lśniącej niebiańską bielą istoty. We włosy ma wplecione drobne kwiaty lilii. Padam na kolana i biorę w garść brudną, mokrą ziemię. Z nieba zaczyna płynąć deszcz, a krople snują szyderczą melodię na rozległej równinie cmentarzyska wspomnień. Obrzucam ją zimnym błotem, jęczę i czuję ból, i dostrzegam, że i ona wije się w konwulsjach. Istota żyjąca we mnie, która tylko przeze mnie może zostać zniszczona.

Teren jest gładki. Słyszę dobywające się z płytkiego grobu łkanie zakopanego żywcem stworzenia, żałosne łapanie powietrza do płuc wypełnionych pyłem. Wstaję i odchodzę, a mój krok zamienia się w bieg. I znów biegnę, a lodowaty wiatr owiewa mi rozgrzaną twarz i odsłoniętą szyję. Za plecami słyszę śmiech przeszywający mnie zimnem do szpiku kości. Ten śmiech należy do mojej duszy, którą odseparowałam od własnego ciała - temu zaś każę uciekać jak najdalej. I wiem, że ta rejterada nie ma sensu. Nie dostrzegam przed sobą żadnego celu. Na końcu tej drogi czeka tylko opuszczony cmentarz.
Wciąż uciekam, lecz zawsze będę wracać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz