sobota, 15 czerwca 2013

Kochaj bliźniego swego bardziej niż siebie samego

Siedziała na leśnym punkcie widokowym, próbując przełknąć gorzki smak porażki. To tutaj umówili się pół godziny temu. Jego wciąż nie było, a minuty dłużyły się jak lata. W koronach drzew szeleściły liście poruszane przez wiewiórki lub ptaki, na błękitnym niebie samolot zarysował długą białą linię.
Minęło kolejne pół wieku, nim usłyszała dźwięk jakiegoś auta, wyraźnie przedzierającego się przez zarośla. Srebrna Toyota, rocznik dwa tysiące drugi, wyjawiła się spośród krzewów, pozwalając jej przez szybę ujrzeć jego twarz. Miał falujące ciemne włosy - znacznie dłuższe niż parę miesięcy wcześniej, oraz spory zarost, którego kiedyś pozbywał się regularnie. Zaparkował auto parę metrów od miejsca, gdzie przycupnęła na starym, zniszczonym murku, i wysiadł. Miał na sobie ciemną koszulkę i dżinsy. Uśmiechnął się promiennie i podszedł bliżej, lecz nie usiadł obok niej. Patrzył tak tylko z góry z tym wymuszonym uśmiechem, którego nie mogła odwzajemnić, choć bardzo tego chciała.
- To zawsze jest trudne - zaczął niespodziewanie.
- Co takiego? - zapytała, lekko zbita z tropu.
- Wracać i tłumaczyć, dlaczego się odeszło.
- Zawsze jest trudno po raz kolejny ci wybaczyć, żebyś za kilka miesięcy znów mógł mnie zostawić - odparowała.
- Ale ja ją kocham, zawsze ją kochałem. - Jego słowa mimowolnie wywołały w niej kolejno potworny ból, a później uczucie pustki. Rozchyliła delikatnie wargi i obdarzyła go uśmiechem.
- Wiem - odpowiedziała.
Usiadł obok niej i ujął jej dłoń.
- Przepraszam, znowu zjebałem. - Jego słowa były nieprawdziwe, wyuczone. I chociaż wierzyła w jego dobre intencje, nie potrafiła mu pomóc. Powrót do starego stanu rzeczy i odzyskanie uczuć, które po miesiącach wreszcie udało jej się zamknąć w pudełku na dnie szafy - to oznaczałby dla niej całkowitą destrukcję. Wyrwała dłoń z jego ciepłego i przyjaznego uścisku.
- Znów to słyszę, po raz, kurwa, kolejny - mruknęła.
- Wiem. Ja znowu cię zostawiłem, byłem kompletnie zaślepiony przez tą dziwkę - tłumaczył się.
- Przecież ją kochasz. - Popatrzyła mu w oczy, próbując odnaleźć zwątpienie w momencie, gdy odpowiadał:
- Kocham ją. - Nie dostrzegła nic prócz prawdy. - Ale to nie zmienia faktu, że jest dziwką.
Teraz to on się uśmiechnął, lecz na niej nie zrobiło to wrażenia. Na chwilę zapadła cisza. Nic nie rozumiał.
- Dlaczego to jest dla ciebie takie proste? - wydusiła z siebie.
- A nie jest?
Znów musiała spojrzeć mu prosto w twarz.
- Nie, nie jest. To wcale nie jest tak, że ludzie przychodzą, uszczęśliwiają cię, a potem odchodzą. I tobie zależy, a im nie, ale w końcu trzeba to przeboleć i żyć dalej. I znowu być szczęśliwym. - Wiedziała, że mówi nieskładnie, ale w oczach zaczęły jej wzbierać łzy. Popatrzył na nią pytająco, więc wyjaśniła: - Tak się nie da. Raz jak już się przejdzie przez coś takiego, to nigdy nie jest już się tą samą osobą.
- Więc kim teraz jesteś? - zapytał, a na jego twarzy odmalował się nieudolnie skrywany wyraz zaniepokojenia.
- Czasami się boję, że po prostu nigdy już nie będę umiała być szczęśliwa. Ale przecież nie można tak myśleć.
- Nie można - zaprzeczył gorliwie. - Każdy człowiek ma prawo do szczęścia i w końcu je odnajdzie.
- Absolutnie, zajebista prawda - rzuciła ironicznie. - Dlatego ja próbuję, naprawdę próbuję, a wtedy ty dzwonisz do mnie i prosisz o spotkanie. Ostatni raz cię, kurwa, widziałam w styczniu!
- Ale ja ciebie potrzebuję! - Podniósł ton, po czym westchnął i dodał, tym razem ciszej. - Byłaś mi taka bliska. Jak to było, że jedyna umiałaś mnie uratować, kiedy ja sam nie umiałem uratować siebie?
- Jesteś obrzydliwy. Niszczysz mnie, a potem jeszcze budzisz we mnie wyrzuty sumienia, że nie chcę ci na to pozwolić - warknęła. Rozum ostatkiem sił podpowiadał jej, że musi walczyć, że nie może teraz zburzyć tego, co udało jej się wybudować przez ostatnie pół roku. Ale tak naprawdę pragnęła jedynie dać mu się przytulić, uratować choć na chwilę, zburzyć wielki mur, który zbudowała dla ochrony przed innymi ludźmi.
- To nieprawda. Zależy mi na twoim szczęściu - mruknął, lecz jego argumenty zaczęły tracić na wartości.
- Wciąż czegoś tylko chcesz, nic mi nie dajesz, a ciągle bierzesz. Ja już nie mam nic, co mogłabym ci dać.
- Swoją obecność - wyszeptał, patrząc jej prosto w oczy.
Przez ułamek sekundy wpatrywała się w jego znajomą twarz, po czym pocałowała go delikatnie i podniosła się z miejsca.
- To nie ma sensu. Nie ma możliwości. Nie niszcz mnie już więcej, nie pozwalam ci.
Odwróciła się, aby odejść, a on zawołał za nią:
- Proszę cię, uratuj mnie jeszcze ten jeden raz.
Jego głos brzmiał tak żałośnie, gdy przyznawał się do porażki, ale ona wiedziała, że nie może się odwrócić.
- Tym razem muszę uratować samą siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz