niedziela, 24 lutego 2013

Daj mi coś, w co mogę uwierzyć


Byłam dzika, wyjątkowa, trwała. Myślałam, że moje istnienie przypisane jest temu światu tak jak każdy kolejny Jego oddech należał do moich płuc. Nawet się nie bałam, że pewnego dnia zniknę, bo tak byłoby nawet piękniej.
Pamiętam białe ściany i zapadające się, stare łóżko, nad którym wisiał tandetny obraz przedstawiający fioletowego motyla. Żaluzje w oknach były żółte albo może szare. Myślałam, że to minie i gładko przeistoczy się w idealne życie, bo pod blokiem zawsze, jak było ciepło, kwitły fiołki albo może nasturcje. Ładnie pachniały. Pamiętam zimne ściany i jak nocami płakałam, że nie chcę tu być. Słyszałam wtedy, jak mama kłóci się z tatą, że znowu wrócił pijany, a potem krzyczała i przychodziła do mnie. Miała zimne ręce i bladą twarz, i przez łzy mi powtarzała, że wszystko jest dobrze i że tak powinno być. A ja jej wierzyłam.
Kiedyś tata przyszedł i kuchennym nożem rozdarł płótno obrazu z motylem. Stałam obok, a ostry zapach spirytusu drażnił moje nozdrza. Wyszłam wtedy i nie wróciłam na noc. Ławka w parku była zimna i w końcu zadzwoniłam do Moni, która zabrała mnie na jakąś imprezę. Pamiętam tylko obrzydliwy smak wódki i Jego czarne włosy. Chciałam się bawić, żyć, byłam idealna i wyjątkowa, a On miał śliczne oczy i pachniał jak lato. Jak wróciłam do domu, to rzeczy taty już nie było, a na stole stała otwarta butelka drogiego whisky.
Monia mi powiedziała, że to nic nie znaczy i jak wyprowadzę się do innego miasta, to i tak się będziemy widywać. Ale Monia była fałszywa i na nikim jej nie zależało, a ja - choć moja mama zaplanowała, że do liceum we Wrocławiu nie pójdę - chciałam zostać. Mogłam mieszkać na tym brudnym osiedlu i czasami w nocy wyciągać zniszczony obraz motyla, z niewiadomych powodów zajmujący przestrzeń za szafą. Pamiętam słodki smak wódki i chaos w głowie, kiedy Monia zabrała mnie do klubu i przedstawiła mi swoich kolegów, a ja chciałam z nimi zostać tam, we Wrocławiu, i nie wyjeżdżać nigdzie. Kiedy poczułam, że gdzieś wreszcie przynależę, musiałam odejść.
To nowe miasto było brzydkie i smutne. Jeździłam do Moni może przez pierwsze pół roku, ale potem zerwała tą znajomość, bo chyba po osiemnastce przeprowadziła się do swojego chłopaka. Jej już nie było, a ja i tak wróciłam do Wrocławia i poszłam dokładnie tam, skąd przybyłam - do tego domu przy ulicy Syrokomli, tak chyba się nazywała. Tego, do którego zabrała mnie Monia, kiedy mój tata zniszczył obraz z motylem.
I tam była Emilka. Poznała mnie, chociaż ja nie pamiętałam jej twarzy. Pozwoliła mi przenocować na kanapie, a w sobotę zaprosiła kilka osób i Jego. Dalej miał czarne włosy, ale już nie pachniał jak lato, tylko jak dym papierosowy. Nosił kilkudniowy zarost i nie wiedział, kim jestem, ale tłumaczyłam to sobie nową fryzurą i okularami w żółtych oprawkach, w których nikt mnie nie poznawał. Byłam tylko sobą, a On nie zwracał na mnie uwagi, dopóki nie wyszłam z nim na papierosa. Palił Marlboro i mnie poczęstował, chociaż sama miałam w torebce paczkę. Pytał mnie o plany na przyszłość i mówił, że nie pasuje do tych ludzi, z którymi spędza czas. Dałam mu swój numer i wtedy mnie pocałował, a ja Jego, bo miał takie śliczne oczy.
Widzieliśmy się jeszcze potem. Jeździłam do Emilki, której tata był zwykle gdzieś w podróży służbowej, a ona sama często znikała na całe noce. Kilka razy zaprosiłam Go na Syrokomli i przychodził, po tym jak wypił pół litra wódki na imprezie z kolegami. Był zachłanny i chyba nawet nie pamiętał mojego nazwiska, ale ja Mu ufałam i chciałam, żeby mnie uratował. Emilia wracała rano i bez pytań robiła nam tosty na śniadanie.
Był przy mnie cały czas, Jego wyobrażenie nie odstępowało mnie ani na chwilę, a On sam zjawiał się od czasu do czasu. Wchodził do mojego życia z brudnymi butami, żeby nanieść trochę syfu i w pewnej cząstce mnie zabić. Ja zawsze wiedziałam, że On był smutny i chyba nie chciał żyć, ale się starał. Kiedyś przestał odbierać, a gdy zadzwoniłam od Emilki, to oznajmił, że to nie ma sensu. A ja Mu uwierzyłam.
Potem chyba wyjechał, a ja wróciłam do domu. Mama chorowała, a ja płakałam i z moim sąsiadem, Radkiem, włóczyłam się po mieście. Miał podejrzanych znajomych, handlowali prochami, mieli obce twarze i wulgarne poczucie humoru, a ja coraz częściej budziłam się z kacem w obcym łóżku. Lubiłam to życie, ale wiedziałam, że ono do mnie nie należy. Pamiętam, jak otwierałam kolejną paczkę papierosów, rzuciwszy butelką po piwie z całej siły o chodnik. Często krzyczałam, chyba po to, żeby nie wybuchnąć. Tliła się we mnie jakaś nadzieja, że On kiedyś wróci.
I nie było Go bardzo długo. Miałam zielone pasemka i blizny na nadgarstkach, za które nienawidziłam samej siebie. Wtedy pojechałam do Emilii i ona nas ustawiła. Tego wieczoru w parku na ławce byliśmy wieczni. Oddałam Mu swoje usta, włosy, swoje marzenia, wszelkie lęki i żale, wszystko, z czego składało się moje istnienie. Przy nim żyłam, po raz pierwszy od dawna czułam, że jestem i że chcę być, wierzyłam, że mogę być wieczna.
Teraz tkwię na tej samej ławce w tym samym parku i palę Marlboro. I mam nadzieję, że On znowu wróci i pozwoli mi uwierzyć. Tymczasem jestem dzika i wyjątkowa, tylko trochę bardziej zepsuta.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz